„Czerwony Młyn” i jego okolice

Do stacji metra Pigalle dojechałem bez żadnych problemów. Przy wyjściu panował niewielki tłok. Na ulicy już świeciły latarnie, oświetlony był także słynny „Czerwony Młyn”. Jedynie w oknach sąsiednich domów na piętrach było ciemno. Wyglądało na to, że tam nikt nie mieszka albo wszyscy o tej porze pracują.

Na chodniku przed „Młynem” panował tłok, widocznie wkrótce miał się zacząć spektakl. Na pewno jeszcze się nie zaczął, bo wiatrak się nie kręcił. Warto by wejść przynajmniej do holu i zobaczyć  afisze reklamowe, czyli co aktualnie idzie na scenie, ale jednak najpierw poszedłem do „mojego” hotelu. Trzeba było zarezerwować miejsce, zjeść kanapkę od stryjostwa i dopiero potem wyjść do „Młyna” i w pustym holu pooglądać reklamy.

Przed wejściem był kantor, zwany tu „change”. Na tablicy daremnie szukałem, po ile są nasze złotówki, ale takiej waluty tu nie wymieniali. W holu – obszernym i dostępnym – wisiały całe plejady występujących tu piękności. Najwięcej było takich przystrojonych w ptasie pióra, udekorowane figi i podobnie skąpe biustonosze. Na zdjęciach można sobie było popatrzeć, jak wyglądają, ale cała przyjemność, to zobaczyć je na scenie, jak tańczą i śpiewają. Przed kasą podane były ceny biletów, na które jeszcze tym razem nie mogłem sobie pozwolić.

W drodze powrotnej do hotelu nadłożyłem drogi obchodząc cały kwartał uliczek przylegających do placu Pigalle, aby zapoznać się z ich „geografią”.

W hotelu zastałem kierownika, przywitałem się i powiedziałem, że tym razem będę szukał pracy. Zapytał mnie, czy mam pojęcie, od czego zacząć. Odparłem , że nie, ale wiem, gdzie jest kościół polski i Klub Kombatanta.

– Do kościoła pójdziesz w niedzielę, – odpowiedział mi – a do klubu – w sobotę na wieczór, jak będzie potańcówka.

Na razie dał mi adres Domu Architekta przy ul. Cherche Midi 100 i zaznaczył na moim planie miasta, gdzie to jest. Reszty miałem się dowiedzieć na miejscu od moich kolegów po fachu, którzy już wczesnej zaczęli szukać pracy w sekretariacie biura. To już było coś. Postanowiłem, że dam mu maskotkę Lajkonika z krakowskich Sukiennic na pamiątkę.

Rano zjadłem podwójne śniadanie, co razem z noclegiem wyniosło mnie 5 franków, żebym się mógł obyć bez obiadu i wypiłem dwie bolki „chocolat”. Do chlebaka włożyłem potrzebne papiery, coś do pisania, drugą kanapkę i wyruszyłem w kierunku metra. Chodniki były puste, niektóre bistra również, jedynie ulicą przesuwał się sznur samochodów, utrudniając mi dojście do metra.

Na peronie odnalazłem świetlny plan paryskiego metra i już wiedziałem, gdzie się przesiąść i gdzie wysiąść. Policzyłem sobie stacje, co było zupełnie nie potrzebne, bo w każdym wagonie nad drzwiami była narysowana cała linia metra z zaznaczeniem połączeń. Ponadto na peronach też podawali nazwy stacji i kierunku połączeń. Wystarczyło umieć  czytać, ale plan metra warto było mieć przy sobie.

Do numeru 100 na . Cherche Midi od metra był jeszcze spory kawałek. Przed wejściem wisiała duża tablica informacyjna stowarzyszenia, wchodząc do budynku poczułem, że wreszcie dotarłem do jakiejś wyspy pełnej niewiadomych i tajemnic.