Łukasz Łagoźny – wywiad

Biegający z sarnami

R.B. – Góry, biegi, praca zawodowa na etacie oraz własna działalność gospodarcza. Czego się dotkniesz, tam sukces…
Ł.Ł. – Jeszcze rodzina. To są moje i praca, i pasja.
R.B. – Zacznijmy od pasji najbardziej spektakularnej. Pierwsze pytanie: dlaczego właśnie góry i dlaczego takie wysokie?

Ł.Ł. – Często ludzie zadają mi to pytanie, ale nie jestem w stanie na nie tak jednoznacznie odpowiedzieć. Dlaczego góry? Mając cztery lata wyszedłem na Tarnicę z tatą. I wtedy, nie zapomnę, jaka nagła, ogrom

na ulewa złapała nas na tej Tarnicy, kiedy już z niej schodziliśmy. Na górze piękne widoki. Wrażenie zrobił ogromny krzyż. Jak tam przy nim stanąłem jako mały brzdąc, byłem pod wrażeniem. Później zacząłem wchodzić na wyższe szczyty, czyli Tatry. Z jednych gór w drugie. Potem przyszedł pomysł na coś większego. W 2009 r. wyszedłem na Elbrus. Stwierdziłem, że jednak te nasze, polskie góry wystarczająco intensywnie „zdeptałem” i trzeba było zobaczyć, jak to jest w wyższych górach. Okazało się, że chyba się do tego nadaję, bez żadnych chorób wysokościowych, w fajnym tempie, bez korzystania z kolejki, od samego dołu szedłem na szczyt na nogach, bez większego zmęczenia. Poszło fajnie i trzeba było iść za ciosem. Teraz coraz dalej, coraz wyżej. Im większe doświadczenie tym wyższe góry. Nie ma sensu się porywać na duże góry bez doświadczenia, bo można przypłacić to zdrowiem lub życiem.
R.B. – Jakie to były góry, gdybyś mógł po kolei wymienić?
Ł.Ł. – Jeżeli chodzi o góry z „Korony Ziemi”, to najpierw był to Elbrus, później Argentyna i Aconcagua. Po Argentynie, po wyjściu na prawie 7000 m, trochę „większe niziny” czyli Mont Blanc. Następnie stwierdziliśmy z kolegami, że spróbujemy zaatakować McKinley na Alasce a potem Kilimandżaro. Tak, że pięć szczytów z „Korony Gór Ziemi” udało się zdobyć i jest jeszcze apetyt na pozostałe cztery. Za miesiąc i kilka dni wyjeżdżam, by zdobyć dość poważną górę – Pik Pabiedy, wcześniej z aklimatyzacją na Chan Tengri.
R.B. – Czyli można powiedzieć, że oprócz fascynacji górami lubisz się sprawdzać?
Ł.Ł. – Aby pójść w góry, trzeba wiedzieć, jaki poziom się prezentuje. W górach nie można się już za bardzo egzaminować. Musimy wiedzieć, co potrafimy zrobić, jaką mamy kondycję. Dobrze jest to wszystko wcześniej przećwiczyć. No i stąd biegi długodystansowe dlatego, że oprócz ćwiczenia ciała podczas biegu ćwiczy się wolę walki i psychikę. Gdy się biegnie sto kilometrów, 14 czy 18 godzin, to jest się jednak przez cały bieg samemu ze sobą, ze swoimi myślami, ze swoimi słabościami. To doświadczenie doskonale się później przekłada podczas chodzenia po górach wysokich. W górach partner jest oddalony o kilka czy kilkanaście metrów, bardzo często przywiązany liną i też nie rozmawiamy ze sobą przez cały dzień. A umysł trzeba czymś zająć, no i nie wolno się poddawać w żadnym wypadku. Czy jest dobrze, czy jest źle zawsze pogoda ducha musi być.
R.B. – Wracając jeszcze do gór. Która z Twoich ekspedycji była największym wyzwaniem, największym sprawdzianem?
Ł.Ł. – Matterhorn. Góra typowo wspinaczkowa, bardzo malownicza, ale już po kilku metrach na pionowej ścianie zastanowiłem się w duchu „co ja tutaj robię?”. Czy nie pobieram się „z motyką na słońce”. Ale kilka pierwszych kroków w górach – jeżeli są to pewne kroki – dodaje wiary, a później już to jakoś dobrze idzie. Oczywiście nie wolno zapominać, będąc w górach, o powrocie. Wyjście na szczyt to jest niestety nawet nie połowa drogi. Trzeba jeszcze zejść, biorąc pod uwagę totalne zmęczenie. Nie wolno robić niczego na siłę i za wszelką cenę.
R.B. – Porozmawiajmy o twoim bieganiu. Góry ci nie wystarczą?
Ł.Ł. – W zasadzie, jak wspomniałem, biegi długodystansowe niosą z sobą bardzo dobre przygotowanie kondycyjne, zwłaszcza te 100, czy tak jak ostatnio 140 km. Trzeba je przebiec w określonych przedziałach czasowych. Aby tego dokonać, również trzeba się przygotowywać. Do ostatniego biegu (140 km „Bieg Rzeźnika”) przygotowywałem się prawie pół roku. Są to miesiące naprawdę ciężkiej pracy, ale myślę, że kiedy wyjadę w góry, to wszystko zaowocuje. Koledzy wysyłali mi gratulacje i cieszyli się, że będą mieć kogoś, kto będzie dobrze „torował” szlak na początku.
R.B. –Zdobywasz góry, bo potrzebujesz adrenaliny?
Ł.Ł. – Każdy człowiek potrzebuje adrenaliny. Jeden mniej, drugi więcej, ale myślę, że każdy jej potrzebuje, ja również. Adrenalina jest jak narkotyk i uzależnia. Jednak wszystko uzależnia – siedzenie pod barem i picie piwa w szczególności. Ale rzeczywiście myślę, że tej adrenaliny potrzebuję. Może nie tyle adrenaliny, co endorfin. Jeśli długo trenuję, a następnie z jakiś powodów nie mogę przez dwa lub trzy dni wyjść z domu, brakuje mi ruchu. Zbyt wiele czasu wolnego nie mam. Bardzo często ćwiczę w nocy: 21.00 czy 22.00 zakładam czołówkę, wybiegam nocą na szlak. Po półtorej godziny jestem w domu, biorę prysznic i spokojnie, około północy mogę się położyć spać, żeby rano o 5..30 zacząć dzień.
R.B. – Wybiegając na szlak , ile kilometrów zwykle robisz?
Ł.Ł. – To zależy. Nigdy nie robię na treningach mniej niż 10 km., chyba, że robimy jakiś delikatny bieg wraz z żoną, ale podczas typowego treningu nigdy nie jest to mniej niż 10 km. Staram się też nie przekraczać granicy 35-40 km dlatego, że takie długie wybiegania przy bardzo intensywnych treningach nie mają większego sensu. 10, 15, 20 km to są standardowe treningi, które robię w lesie. Mamy bardzo ładne trasy, po Orlich Skałkach, do cerkiewki. Tam i z powrotem robiąc taką trasę, mam równe 18 km. I po 2 godzinach jestem w domu. 2 godz. i 4 min. mniej więcej.
R.B. – Gdyby ktoś został w lesie po zmierzchu, to niech się nie boi, że biegnie niedźwiedź – to ty.
Ł.Ł. – Tak, jeśli coś będzie się zbliżało, sapało i świeciło, to znaczy, że nie ma czego się bać. A swoją drogą, w naszym lesie jest bardzo dużo zwierząt.
R.B. – Spotkałeś jakieś?
Ł.Ł. – Poprzedniej zimy spotkałem dwa wilki, które goniły sarnę. Na szczęście było to w bezpiecznej odległości ok. 150 m. tak, że bardzo ładnie to wyglądało, chociaż zastanawiałem się, czy dalej podążać tym szlakiem. Bardzo dużo jest dzików. Sarny to już znam wszystkie po imieniu – można powiedzieć, że biegają ze mną. Raz wbiegłem w stadko małych dziczków pasiastych. Niesamowity, piękny widok. Jednakże biegnąc wtedy z górki w kierunku cerkiewki na pewno „życiówkę” zrobiłem, oglądając się co chwilę za ramię, czy nie biegnie ich matka, ale na szczęście została. Raz mnie przegoniły na szlaku trzy duże dziki. Zacząłem trochę klaskać, głośno mówić, ale stwierdziły, że są u siebie i to ja musiałem zawrócić.
R.B. – Chodzisz na ekstremalne wyjścia w góry, robisz nocne biegi po lesie. Co na to rodzina?
Ł.Ł. – Staram się te moje treningi robić albo bardzo wcześnie rano zaczynać, wychodzić. Tak właśnie jest w soboty i niedziele, kiedy wychodzę o 5. rano i jak dom się budzi, to już jestem po treningu i po prysznicu. Albo wieczorem, jak już się wszyscy położą, żeby tego czasu – mojego czasu – jak najwięcej dać rodzinie. Żeby jak najmniej ucierpiała. Niestety, wyjechać na noc w góry się nie da. Jest to zazwyczaj 3-4 tygodnie a nawet dłużej. W związku z tym bardzo przydatna jest wyrozumiałość szefów w pracy i kolegów, żeby móc wziąć urlop. Idą mi na rękę. Rodzina zaś, można powiedzieć, jest bardzo dobrym suportem. To tak samo jak kierowcy „Formuły 1” – jeżeli kierowca jest wyśmienity, a nie ma osób, które mu zmienią opony i zatankują paliwo, to sam nie pojedzie. Rodzina daje bardzo duże wsparcie. Na pewno przeżywa i martwi się, ale też jej istnienie napędza mnie i motywuje do rozsądnego działania w górach właśnie wtedy, kiedy jest to potrzebne.
R.B. – Jak wspomniałeś, żonę zaraziłeś już bieganiem i pewnie górami. Najmłodsze pokolenie również?
Ł.Ł. – Tak, również. Tu muszę się pochwalić, że w zeszłym tygodniu cała moja trójka biegła w „Rzeźniczątku” w Cisnej. Biegają, ćwiczą. Bardzo często biegamy z domu nad San. Lubią chodzić po górach, lubią się wspinać. Od czasu do czasu chodzimy na ściankę wspinaczkową. Są troszeczkę „zarażone”, ale … nie chciałbym, żeby w takie wysokie góry chodziły. Tutaj po Bieszczadach, po Tatrach jak najbardziej. Ale po wysokich górach raczej nie. Wiem z czym to się wiąże, jak to wszystko wygląda i – raczej nie…
R.B. – O jeszcze jedną rzecz zapytam, która mnie zastanawia. Co robisz, gdy biegasz wiele godzin? Można powiedzieć, że cały problem z wytrzymałością „leży w głowie”. O czym myślisz w tym czasie?
Ł.Ł. – Jak następuje kryzys to zaciskam zęby i mówię sobie, że za chwilę minie. Kryzysy się zdarzają. Na biegu, tak jak ostatnio, gdy biegłem 23 godziny i 40 sekund, było ich kilka. Po całej nocy biegania (bo zaczęliśmy start o 22.00, biegliśmy całą noc) potem cały dzień, około 11.00 w południe tak mi się chciało spać, że podczas mrugania ciężko mi było podnieść powieki. Ale miałem silną wiarę w sukces. Trzeba wierzyć, że się uda i nie wolno się poddawać. Jeżeli człowiek stwierdzi od razu, że nie da rady albo będzie się przejmował tym, jak bardzo będzie ciężko, to trudno będzie taki bieg ukończyć, czy wyjść na jakąś górę.
R.B. – Niektórzy w takich sytuacjach na dużych trasach, chodzonych lub bieganych, o czymś myślą lub nie myślą zupełnie, starając się „wyłączyć” od zewnętrznych bodźców. Inni jeszcze nucą czy śpiewają itd. Co ty robisz?
Ł.Ł. – Myślę. Nie śpiewam chyba, że jestem na treningu w nocy to bardzo często krzyknę coś głośniej, żeby zwierzęta wiedziały, że jestem w lesie. Ale ogólnie myślę o wszystkim.
O tym co było, co jest, co będzie, o różnego rodzaju planach, o wyjeździe na wakacje, o tym co będę robił następnego dnia, o pracy.
R.B. – Nie „wyłączasz” się?
Ł.Ł. – Nie! Nie, bo jak się „wyłączy”, to zaczyna się zwalniać. Zaczyna się wpadać w jakąś taką rutynę. Dlatego trzeba cały czas myśleć i to też motywuje do działania. A co najlepsze, to jeśli człowiek odrywa się troszeczkę od tej ścieżki, od tego szlaku i myśli o czymś innym to czas i kilometry dużo szybciej uciekają. Po chwili spogląda się na zegarek i już jest 10 km, 20, 50, 120 … W ten sposób czas szybko mija. Trzeba myśleć o wszystkim i nigdy się nie poddawać.
R.B. – Trzy pasje i jednocześnie zajęcia – góry, bieganie i rodzina już omówiliśmy. A praca zawodowa?
Ł.Ł. – Pracuję w SM Mlekowita. Praca zawodowa pochłania dużo czasu, ale jest też satysfakcjonująca. Cenne są kontakty z różnymi ludźmi. To wszystko przekłada się na inne moje pasje. Na razie góry, praca, rodzina i biegi – wszystko to się ładnie zazębia.
R.B. – Szef i pracownicy wspierają cie, kibicują?
Ł.Ł. – Tak. Wiedzą kiedy startuję, trzymają kciuki. Po biegach wysyłają gratulacje. Przy wyprawach w góry wszyscy oczywiście wiedzą, kiedy to nastąpi. Po powrocie każdy chce pooglądać zdjęcia i filmy. Bardzo jest to miłe i sprawia dużo przyjemności. motywuje do działania.
R.B. – Prowadzisz własną działalność gospodarczą.
Ł.Ł. – Tak, prowadzę jeszcze swoją działalność. W dużym stopniu jest ona związana z turystyką. Piesze wędrówki, wycieczki rowerowe, wycieczki kajakowe… tego typu rzeczy oferuję swoim klientom. W wolnych chwilach, które wbrew pozorom miewam, znajduję jeszcze czas robiąc sobie taką odskocznię od codzienności, od chodzenia do pracy na etacie, od treningów. Poznaję fajnych ludzi, mogę porozmawiać, spędzić inaczej czas niż na co dzień. Organizuję również różnego rodzaju szkolenia, zazwyczaj dotyczące ochrony środowiska.
R.B. – Wychodzi ci ten biznes?
Ł.Ł. – Staram się, żeby wychodził chociaż na zero. Żeby do niego nie dokładać. Jest to też pewnego rodzaju furtka, bo nie wiadomo jak wyglądać będzie sytuacja na runku pracy. Myślę, że gdybym zajął się wyłącznie prowadzeniem własnej działalności to sądzę, że wyszedł bym na swoje. Zapotrzebowanie na profesjonalne usługi turystyczne jest naprawdę bardzo duże.