Teatr dziś nie taki ogromny…

Jacek Kopciński był gościem Miejskiej Biblioteki Publicznej w ubiegłym roku podczas prezentacji wyboru dramatów Mariana Pankowskiego. O teatrze współczesnym i klasycznym, realizacjach „Dziadów” i Becketta , recepcji Pankowskiego z redaktorem naczelnym miesięcznika „Teatr” rozmawiała Małgorzata Sienkiewicz-Woskowicz.
Pięknie prezentuje się wybór dramatów Mariana Pankowskiego w serii Instytutu Badań Literackich. Czy Pankowski jest mniej rozpoznawalny i znany niż, na przykład, Bogusław Schaeffer czy Ireneusz Iredyński?

Marian Pankowski jest mniej znany niż Grochowiak, Iredyński czy Schaeffer. Mniej znany niż Gombrowicz, Mrożek czy Różewicz, to oczywiste. Dlaczego? Na pewno sprawiła to emigracja i nieobecność na scenach, brak porozumienia z reżyserami jego czasów. Na jego twórczości kładzie się tez pewien cień, związany z homoseksualizmem, eksponowanym w wielu jego utworach.
Gorszyciel?
Style lektury, popularne w latach 60. i 70. ze względu na cenzurę i obowiązujący system polityczny nie tyle, że wykluczały kogoś takiego jak Marian Pankowski, ale też nie absorbowały go. Nie pasował do żadnego modelu. Nie odpowiadał na zapotrzebowanie swojego czasu. Nie mieścił się w obszarze zainteresowań polityki kulturalnej. Był niecenzuralny. Nie odpowiadał też na zapotrzebowanie literatury, która pozostawała w kontrze do obowiązującego wówczas systemu.
Zawsze osobny?
Tak mi się wydaje. Recepcja Gombrowicza też była zachwiana w PRL-u, ale jego obecność na scenach była inna, a style lektury akceptowały tę twórczość. Gombrowicz był polskim egzystencjalistą. Mógł być czytany także w kontekście politycznym, ale nie dosłownie. Natomiast Pankowski nie był tak silnie naznaczony osobnością związaną z homoseksualizmem, z podejściem do kwestii ciała, językiem ciała. Dość długo to się przebijało w naszej literaturze. Miron Białoszewski zaskoczył nas umiejętnością i odwagą pisania o chorobie, o problemach starzejącego się ciała, o wypadających zębach, łysiejącej głowie. Pankowski robił podobnie, ale u niego było to podszyte homoseksualną erotyką, co wówczas było nie do przyjęcia.
Do tego brawura w podejściu do tematów obozowych…
On odwracał pewne paradygmaty w mówieniu o doświadczeniach obozu koncentracyjnego. Odwracał paradygmaty i prowokował. Wydaje mi się, że jeśli chodzi o tę warstwę twórczości Mariana Pankowskiego, to on do tej pory jest prowokacyjny. Uważam, że jest miejsce na brak akceptacji twórczości pisarskiej czy teatralnej i to wcale nie oznacza za każdym razem niekompetencji czy niedorastania do dzieła odbiorcy. Jest miejsce na odrzucenie i to też o czymś świadczy. To oczywiście trafia w pisarza, który jest skazany na marginalizację, ale jest jakąś odpowiedzią na dzieło. Dzieło rezonuje w taki właśnie negatywny sposób. Pankowski świadomie wywoływał rezonans negatywny, to było wpisane w jego twórczą strategię.
Tak było w kraju. A za granicą?
Jego pozycja na zachodzie, zwłaszcza w Belgii, była znacząca. Teraz, kiedy czytam jego dramaty, przekonuję się, że ta dramaturgia funkcjonuje w tym szerokim spektrum dramatu europejskiego II połowy XX wieku na zasadach równorzędnych. Pankowski był tłumaczony i wystawiany na zachodnich scenach.
Jego dramaty miały na Zachodzie odniesienie polityczne…
Tak, a my jeszcze nie umiemy tego do końca rozpoznać i docenić. Mamy w głowach nasz horyzont ówczesnej polityki. Pankowski wymaga rekontekstualizacji. Odsłonięcie zachodniej recepcji twórczości Pankowskiego jest bardzo ciekawym tematem.
Niewiele zachowało się do dziś po spektaklach, realizowanych w Polsce na podstawie dramatów Pankowskiego.
Dopiero od niedawna archiwizuje się nagrania ze spektakli. Kiedyś to była rzadkość. Artefakty przepadają. Dotyczy to niestety bardzo wielu spektakli, realizowanych na podstawie dramatów Mariana Pankowskiego.
W Sanoku nie ma teatru. Żeby coś zobaczyć, my, prowincjusze wyprawiamy się do Krakowa lub Warszawy. Korzystając z okazji, chciałabym zapytać o to, co się dzieje w polskich teatrach. Zacznę od klasyki – czy ona ma swoje miejsce na współczesnej polskiej scenie?
Ubiegły rok to był pierwszy rok konkursu ministerialnego „Klasyka żywa”. Konkurs miał przywrócić polskiemu teatrowi teksty powstałe przed 1969 rokiem. Rzeczywiście na polskich scenach tekstów klasycznych było coraz mniej i coraz mniej odnotowywano klasycznych wystawień. Klasycznych czyli takich, które są nastawione na wydobywanie sensów dzieła, a nie na eksponowanie wyobraźni reżyserskiej, osadzonej przeważnie w teraźniejszości, nie w przeszłości. Powstają sceniczne realizacje dzieł Szekspira, ale już Mickiewicz czy Słowacki mają słabą reprezentację. Rzadko wystawia się Fredrę. Poza żelaznymi tytułami, które trafiają na scenę tylko dlatego, że należą do kanonu szkolnych lektur, reżyserzy młodszego i średniego pokolenia przestali być zainteresowani klasyką polską. Nie wystawia się klasyki, teatr uciekł od tradycji, język współczesnego teatru niewiele albo nic nie ma wspólnego z tym, do czego się przyzwyczailiśmy w latach 80.
Konkurs „Klasyka żywa” pomógł w przywróceniu scenom klasycznych tekstów?
Tak. Pojawiły się interesujące spektakle. Na przykład „Dziady” Michała Zadary czy „Dziady” Pawła Passiniego. Owoce konkursu są zaskakujące. Pozytywne, bo reżyserzy młodego pokolenia nagle odkryli Słowackiego czy Mickiewicza. Ale zauważam też negatywy: mianowicie pokusy, by zanurzyć te kanoniczne klasyczne teksty w popkulturze. Skojarzenia, estetyka zaczerpnięte z teledysków czy stylistyki gier komputerowych, odwołujące się do wspólnoty wyobraźni, która nie jest narodowa, lecz globalna. Dochodzi niekiedy do rzeczy kuriozalnych, choć może teatralnie pociągających. Na przykład, kiedy w jednej z realizacji „Dziadów” na scenie pojawia się Batman. Nagle okazuje się, że jest to opowieść o stanach Zjednoczonych i wychodzeniu z niewolnictwa. Te inscenizacje ujawniają, jak dalekie od tekstu i sensu dzieła mogą być skojarzenia współczesnych reżyserów. Bliskie kultowych gier, nawet – seriali telewizyjnych.
Obraża się pan na to?
Nie, nawet nie. Pytam, dlaczego tłumaczymy skomplikowane na prostsze i zastanawiam się, co właściwie nam mówi to zjawisko. Otóż mówi nam, że książki przestały kształtować naszą wyobraźnię i żeby porozumieć się z widzem, zwłaszcza młodym, trzeba znaleźć sposób, odwołujący się do jego wyobraźni. To najczęściej jest już wyobraźnia filmu.
Ale przecież są jeszcze odbiorcy teatru klasycznego!
Współczesny teatr bardzo szybko zmienia szatę. Obserwujemy pogoń za tym, co jest modne na Zachodzie. Z drugiej strony nieustannie poszukuje oryginalności, przekonani, że reżyser kreuje dzieło. Jesteśmy dość daleko od tego, co jeszcze do niedawna stanowiło kanon teatru – takiego, jaki kiedyś tworzyli Wajda, Holoubek, Swinarski.
A Beckett? Z jego didaskaliami…
Rzadko wystawia się dziś Becketta. Jego spadkobiercy nie zezwalają na odchodzenie od koncepcji, zapisanej w didaskaliach. Antoni Libera przygotowuje „Ostatnią taśmę Krappa” z Andrzejem Sewerynem. Libera traktuje dramat jak partyturę muzyczną, podobnie zresztą jak Beckett, i uważa, że powinno się go zagrać w tonacji, zapisanej przez autora. Można powiedzieć, że Libera jest emanacją Becketta w polskim teatrze. Dla mnie to jest fascynujące, ale czy to się wpisuje w naszą współczesność? Czy to nie jest tylko ponowna piękna lektura dzieła…
Widziałam Antoniego Libery „Szczęśliwe dni” z Mają Komorowską i Olgą Sawicką. Dwa spektakle tego samego reżysera, a jednak różne.
Aktorstwo jest kluczem. Wydając dramaty mamy nadzieję, że trafią do dobrych aktorów. To osobny temat – co aktor potrafi zrobić z tekstem na scenie. Zwłaszcza teksty klasyczne wymagają dobrego aktorstwa.
To dokąd powinniśmy pojechać, żeby zobaczyć dobry spektakl?
Do Teatru Wybrzeże na przykład. Albo do Narodowego w Warszawie. Tam zawsze można coś ciekawego znaleźć w repertuarze. Z młodych reżyserów polecam Passiniego. On prawdopodobnie rozpoczyna współpracę z Teatrem im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, a to już przecież niedaleko od Sanoka.