O życiu w zgodzie z naturą i czarach na Podkarpaciu” – z dr. hab. Łukaszem Łuczajem profesorem Uniwersytetu Rzeszowskiego rozmawia Robert Bańkosz

Łukasz Łuczaj jest etnobotanikiem i ekologiem. Jest organizatorem warsztatów kulinarnych poświęconych gotowaniu dzikich rośli. Autor wielu książek, m.in.: „Dzikie rośliny jadalne Polski – przewodnik survivalowy”, „Podręcznik robakożercy – jadalne bezkręgowce Europy Środkowej”, „W dziką stronę i wiele innych”. Napisał wiele artykułów na temat wykorzystania roślin w polskiej kulturze ludowej. Popularyzuje ideę „łąk kwietnych”. Prowadzi badania naukowe w Polsce i za granicą, szczególnie w Chorwacji i Chinach.

R.B. – Posiadasz potężny dorobek naukowy. Mnóstwo publikacji, wyjazdy badawcze. Przychodzisz z uczelni do domu i „nadal jesteś w pracy”. Jest to zatem praca i pasja – wręcz maniakalna (oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu).

Ł.Ł – Moja pasja przyrodnicza była łatwa do odkrycia. Pojawiła się wcześnie. Obok zauroczenia przyrodą była u mnie też fascynacja geografią, astronomią – naukami w ogóle. Także historią. Przyroda wygrała i zdominowała wszystko. W pewnym momencie zrobiłem doktorat z ekologii roślin, ale zawsze pociągały również inne rzeczy. Gdy odkryłem etnobotanikę i zacząłem zajmować się roślinami w aspekcie kulturowym, otworzonym na człowieka, to się czuję „dopełniony”. Bo wtedy pojawia się jeszcze aspekt historyczno-geograficzny, także lingwistyczny. Mnie wszystko interesuje…

R.B. – Ale, co zapewne najbardziej zainteresuje czytelników, wszystkie badania eksperymentujesz na sobie.

Ł.Ł.- Jeśli chodzi o rośliny jadalne, zdarzało mi się jeść „dziwne rzeczy”, nie do końca przebadane, czy, powiedzmy, nie do końca bezpieczne. Ale powiedziałbym, że tak naprawdę narażałem się może kilkanaście razy. W większości są to rzeczy, o których czytałem wcześniej i tylko ich próbuję. Można powiedzieć, że mam poważne przesłanki, żeby czuć się bezpiecznie.

R.B. – Swoje badania biologiczne gdzie prowadziłeś?

Ł.Ł. – Na Podkarpaciu. Pracę magisterska robiłem w Puszczy Białowieskiej. Wyszedłem z Krosna, studiowałem w Warszawie, a potem tęskniłem za Podkarpaciem. Wymyśliłem sobie, że będę robił doktorat z roślinności skraju lasu okolic Krosna. Zakochałem się w tym swoim terenie i wróciłem. Kupiłem ziemię za oszczędności i zaczęła się historia z próbami mieszkania „na dziko”, budową domu, założeniem rodziny itd. W tej historii dużo różnych wątków jest. Ale generalnie wróciłem na Podkarpacie i próbowałem żyć „na dziko”, zbierać rośliny, robić warsztaty. Sprzedaję nasiona dzikich roślin. Przez wiele lat byłem poza uczelnią. Ale szukając informacji do działań praktycznych, zacząłem sięgać do literatury i też dzięki Internetowi, mieszkając na wsi, miałem dostęp do poważniejszych publikacji i prac, i uświadomiłem sobie, że wiem niemało na temat tego, czego ludzie używają w Polsce, co jest mało znane za granicą, no i też czego ludzie używali w innych krajach – Indianie amerykańscy itd. Zacząłem badać polskie tradycje używania roślin. Zbierać materiały, robić jakieś tam przeglądy, grzebać w archiwach, opracowywać rzeczy, które były nie do końca dobrze zinterpretowane czy opisane. Pierwszy etap miał miejsce gdy moja druga córka była dzidziusiem i nie miałem możliwości, żeby dużo podróżować, to właśnie było robienie porządku w polskich archiwach botanicznych. Gdy zrobiłem porządek w polskich materiałach, powstało kilka ciekawych publikacji, a wcześniej książka o dzikich roślinach jadalnych na materiałach z całego świata, i też o jadalnych owadach, to nasyciłem się Polską i zacząłem robić badania za granicą. Tak „krok po kroczku”. Zacząłem od Chorwacji. Potem w Chinach stopniowo nawiązywałem kontakty i zacząłem prowadzić badania. Są to moje dwa główne pola badawcze: Chiny Zachodnie i Środkowe włącznie z Płaskowyżem Tybetańskim oraz Chorwacja, Maramuresz i Kaukaz – Gruzja. Cały ten pas taki od Bałkanów po Chiny.

R.B – Sam uprawiasz różne rośliny. Jesteś zwolennikiem bioróżnorodności.

Ł.Ł. – To jest zupełnie inny wątek. Moje życie to splatanie się różnych wątków. Watek naukowy jest bardzo istotny, ale on jest w pewnym sensie nurtem wtórnym. Pierwotny to jest właśnie ogród i fascynacja kształtowaniem różnorodności. Współżyciem człowieka z przyrodą, patrzeniem, jak pozostaje jeden kawałek względnie dziki i nikt weń nie ingeruje, a z drugiej strony różne próby manipulowania przyrodą i wzbogacania jej. Tworzenie takiego krajobrazu kulturowego, gdzie są łąki, jakieś tam kolekcje chwastów, ale też rośliny leśne, skraj lasu. Może kiedyś jeszcze będą pastwiska. Na razie za dużo podróżuję, żeby mieć zwierzęta, na razie to się pasą sarny i jelenie u mnie, ale może kiedyś będą też zwierzęta domowe. Takie różne formy kształtowania przez człowieka krajobrazu. Próbuję tu również zgromadzić całą florę podkarpacką, czy nawet szerzej: polsko-węgierską, bo też dużo z Węgier mam różnych roślin, takich bardziej ciepłolubnych, które w moim ogrodzie mogły się naturalizować i żyć bez większej ingerencji człowieka. Czasem czemuś pomagam ale nie za dużo. Zasadzam i zostawiam. Patrzę czy przeżyje. W tej chwili mam 400 gatunków drzew i dużych krzewów z całego świata. Mam z Chin – wysiane z nasion – bardzo wiele okazów. Wiele też nabywam, z ogrodów botanicznych, w sklepach. Teraz dopiero zacząłem robić mapę tych nasadzeń w GPS, bo boję się, że jak by mi kiedyś coś się stało to potem nikt nie dojdzie co gdzie było. Chcę zrobić taki mały testament tych najważniejszych gatunków, które należy chronić. Gdyby kiedyś jakiś dyletant z rodziny tym zarządzał, żeby wiedział, które okazy – takie kultowe – należy zostawić. To są cenne okazy i niechby już sobie rosły przez kolejne wieki.

R.B. – Ile lat żyjesz „za siedmioma górami”?

Ł.Ł. – Mija 20.

R.B. – Jak wyglądały początki twojego życia zgodnie z naturą?

Ł.Ł. – Początki były bardzo trudne, bo kończyłem doktorat, miałem małe dziecko, budowałem ziemiankę, w której próbowałem żyć, ale mi się nie udało. Wynajęliśmy domek na wsi. Tata nam kupił dom, w którym mieszkaliśmy niedaleko stąd. Potem były próby budowania domu tutaj. Nie mieliśmy zbyt dużo pieniędzy. Żona pochodziła z Anglii i trochę tęskniła za rodzinnymi stronami. Cały czas jeździliśmy do tej Anglii.

R.B. – Pierwsze lata musiały być trudne…

Ł.Ł. – Trudne, ale też wtedy było więcej sił. Wiadomo, jak się ma 25 – 27 lat to można dużo przeżyć różnych stresów. To był wspaniały okres.

R.B. – Jak przyjęło was otoczenie?

Ł.Ł. – Źle. Byliśmy wyśmiewani. Wtedy wieś podkarpacka była fatalna. To był taki „późny Balcerowicz”, nie było pracy, pijaństwo, złodziejstwo. Ciągle nam coś podkradali. Myśleli, że jesteśmy jakąś sektą, dziwakami. Je jakieś robaki, chodzi z długimi włosami, z dzieckiem w chuście. Nie spotykałem szczególnych aktów wrogości, natomiast nie czułem się tu dobrze. Powoli wrosłem w to środowisko, zaprzyjaźniłem się z wieloma osobami ze wsi, a przez ostatnie lata ludzie się bardzo zmienili. Zaczęli jeździć do pracy za granicę. Obserwowali moje sukcesy. Wcześniej byłem nieznanym dziwakiem. Z czasem stało się pewnego rodzaju punktem honoru, że jestem „wizytówką” tej miejscowości. W tej chwili jestem „swój”. Jestem postrzegany jako dziwak, myślę, że wiele osób bałoby się wejść do mnie do domu, ale ogólnie jestem akceptowany. Dziwak – ale miejscowy. Chwalą się mną.

R.B. – Podaj przykład swojego menu dziennego sprzed 20 laty.

Ł.Ł. – Koniki polne, zupa z pokrzyw z kłączami pałki wodnej, mrówki, jaszczurki, których nie zabijałem ale te, które np. kosiarka zabiła to zbierałem, albo rozjechane przez samochód jakieś tam żaby i jaszczurki. Owoce leśne, maliny, jeżyny, grzyby, kłącza czyśćca błotnego, i takie różne.

R.B. – A z czerwonego mięsa?

Ł.Ł. – Czerwonego? Ja nie poluję. Kupowałem dziczyznę, ale tak, żebym polował to nie.

R.B. – A jak przyrządzić i podać, ewentualnym chętnym, mrówki?

Ł.Ł. – Mrówki można na surowo jeść, ale wystarczy je oczywiście zabić na blasze gorącej czy na patelni. Robiłem różne potrawy. Robiłem je w naleśnikach. Na słono, na słodko. Miałem przepis z Zimbabwe na mrówki z solą. One mają specyficzny smak, ale są bardzo pożywne. Mrówki się dobrze zbiera. Można w krótkim czasie około kilograma mrówek zebrać. Jest to jeden z lepszych pokarmów, bo owady są bardzo pożywne. Mają ciekawy smak. Może nie powiedziałbym, że są pyszne, ale są dobre, są „zjadliwe” i są czystym białkiem. To jedyne czyste biało do jakiego mamy dostęp. Sami możemy je pozyskać i to legalnie. Z szerzej występujących owadów w Polsce wchodzi w rachubę np. konik polny, którego fajnie się łapie ale nie nałapie się za dużo. Mrówek można dużo nałapać. Poza tym larwy os i szerszeni. Jak się trafi na gniazdo szerszeni to można mieć pół kilo – kilo mięsa, które można na surowo zjeść i jest to jeden z lepszych rarytasów. Jedna z lepszych rzeczy jaką sam zdobyłem z dzikiej przyrody. Jak tylko widzę szerszenie to je śledzę i staram się zdobyć gniazdo. Czasem mi się udaje je gołymi rękami zdobyć, tylko używając kija. Jak gdzieś wisi gniazdo szerszeni to rzucam kijem, bania spada, a one są tak zszokowane, że ja tą banię biorę pod pachę, a szerszenie latają w miejscu i nawet nie zauważą, że im coś zabrałem. Parę razy to robiłem i obyło się bez ukąszeń.

R.B. – Co można zrobić z larwy szerszenia?

Ł.Ł. – Na surowo! Najlepsze rzeczy to są te, których nie trzeba przyprawiać. Można oczywiście przyprawić. Na Youtubie jest film o tym, jak uczestnicy moich warsztatów jedzą szerszenie – polecam.

R.B. – Co jeść w okresie zimowym?

Ł.Ł. – Jest ciężko. Uświadomiłem sobie, że to nie jest takie proste i zrozumiałem dlaczego podstawowym pożywieniem zbieraczy-łowców były duże ssaki. Trochę też z tego powodu mam szacunek do myśliwych, których ostatnio koledzy ekolodzy bardzo krytykują, bo rzeczywiście wielu zabija dla przyjemności i to jest przegięcie w drugą stronę, ale sama sztuka myślistwa i polowania jest tak pierwotna i tak, że tak powiem ważna dla historii ludzkości… W ekosystemie ważne są duże zwierzęta. Człowiek w pierwszej kolejności sprawdzał jakie są duże zwierzęta, na które mógł zapolować, które się nadają do jedzenia i dopiero potem szedł po te mniejsze. Małe zwierzęta się zbierało wówczas, gdy było ich bardzo dużo. I tak sobie uświadomiłem, że gdybym został kłusownikiem, to bym całkiem nieźle żył tutaj, natomiast bez polowania czy kłusownictwa to jest gorzej.

R.B. – Oczywiście nie polowałeś, z wyjątkiem mrówek i szerszeni, ale mówisz, że miałeś kontakt ze ssakami, które dokonały żywota bez twojego udziału?

Ł.Ł. – Zdarzało mi się zwierzęta z drogi zbierać, takie świeżo zabite. Nie chce mi się rozwijać tego wątku za bardzo. Tak, zdarzało mi się nawet domowe, o tak to powiedzmy.

R.B. – Rozumiem, ale tylko zapytam, jeśli oczywiście się zgodzisz: jakie były ich walory smakowe?

Ł.Ł. – Pyszne! Mięso to mięso. Dzikie rośliny smakują w porywach tak jak kapusta i sałata. Jak gorzej pójdzie, to jak rukola czy cykoria. A mięso smakuje jak mięso. Wszystko się mieści w tym przedziale: ryba, kura i dziczyzna (jakaś tam sarnina wołowina, czy wieprzowina.) To są podobne smaki.

R.B. – A jeśli chodzi o kruchość mięsa, delikatność?

Ł.Ł. – Zależy od wieku. Młode zwierzątka są bardzo kruche. To się przekłada na wszystko.

R.B. – Można powiedzieć, że z niejednego pieca chleb jadłeś. Sam pieczesz chleb.

Ł.Ł. – To jest nowość. Bo to nie jest już paleolityczne. Chciałem kiedyś być „zbieraczem-łowcą” a oni chleba nie piekli, to jest neolit. Prowadzę warsztaty kulinarne, robię różne potrawy, ale nie chciało mi się nigdy własnego chleba piec. Robiłem pizzę, bułki i w końcu od paru miesięcy zacząłem robić też chleb. Pomyślałem sobie, że warto. Ten, który właśnie piekę, to jest chleb z orkiszu – orkisz z żytem, do tego dodałem ziarna anyżu i suszone owoce morwy.

R.B. – Prowadzisz uprawy i sprzedaż traw ozdobnych?

Ł.Ł. – Traw nie. Ale sprzedaje nasiona łąk kwietnych. Kwiatów dwuliściennych, pozyskanych ze stanu dzikiego. Ale trochę hoduję też.

R.B. – Co poleciłbyś miłośnikom polskiej kuchni, z polskich łąk – bezmięsnego?

Ł.Ł. – O, bardzo dużo! Dawniej robiono polewki właśnie na przednówku, np. na Podhalu „warmuz”, to była polewka z dzikich roślin, tak jak normalnie teraz się robi zupę warzywną, zbierano lebiodę, ostrożeń łąkowy, pokrzywę, parę innych gatunków jeszcze, siekano, zabielano śmietaną. To jest taka prosta rzecz. Bardzo kiedyś był znany w Polsce kiszony barszcz zwyczajny. Też można z niego polewkę zrobić. Jako przystawkę polecam siekane liście czosnku niedźwiedziego, którego nie ma w polskiej tradycji ale jest go bardzo dużo w Karpatach. Czosnek niedźwiedzi w Polsce nigdy nie był używany. Był znany w sąsiednich krajach, a w Polsce nie. Nie jest częścią polskiej kuchni.

R.B. – A jakieś sałatki? Nadchodzi wiosna.

Ł.Ł. – Można surówkę zrobić np. z podagrycznika młodego – bardzo dobrą, z dzikiej rukoli czyli dwurzędu – pyszna taka, jak ze sklepu właściwie. Dużo jest możliwości. Ja jem je głównie na surowo, kiedy idę na spacer już nie robię surówek w domu.

R.B. – Kiszonki też robisz?

Ł.Ł. – Tak, oczywiście. W zasadzie wszystkie rośliny dobrze się kiszą, tylko wydzielają często nieprzyjemny zapach przy kiszeniu.

R.B. – Podróżujesz po świecie. Mówisz, że badasz kuchnię Bałkanów, Karpat i Kaukazu (jeśli chodzi o Europę). Bałkanów chyba najczęściej. Co ciekawego poleciłbyś z jarskiej kuchni chorwackiej

Ł.Ł. – W Chorwacji używają dzikich roślin na różne sposoby. Zbiera się bardzo dużo gatunków. Czasami nawet kilkanaście gatunków dzikich roślin: dzikie pory, liście maku, mniszek, wiele innych roślin łąkowych i to się sieka. Nawet jaskier, który niby jest trujący, ale po długim gotowaniu przestaje być gorzki. Więc to się sieka, gotuje się pół godziny, odlewa wodę i potem się to zalewa oliwą i dodaje soli. Powstaje zielona pulpa. Lekko gorzkawa, bo niektóre rośliny zachowują goryczkę. Bardzo zdrowa, pyszna. To się nazywa: miszanca albo miszancja itd. Jest wiele lokalnych nazw. Z kuchni gruzińskiej bym polecił coś co się nazywa pchali. Jest to papka robiona na wiosnę z różnych gatunków liści, mogą być z kapusty lub ze szpinaku, ale najczęściej z dzikich roślin. Miesza się to z orzechami włoskimi. 1/3 orzechów a 2/3 pulpy z roślin. Gdy się je gotuje, to się kurczą. Orzechy są mielone lub tłuczone, liście są gotowane, a następnie mielone w maszynce do mięsa. Ma to w efekcie konsystencję papki. Do tego się dodaje troszkę octu, zioła, liście kolendry, koper, czosnek i robi się z tego kuleczki. Rewelacja!

R.B. – A z kuchni karpackiej?
Ł.Ł. – Kuchnia karpacka jest taka jak polska. Są takie obszary na świecie herbofobowe lub herbofilne, czyli miejsca, gdzie się tych roślin używa dużo i miejsca, gdzie używa się ich mało. Karpaty są herbofobowe. Tutaj wilgotność była duża, łatwiej było uprawiać warzywa, zagęszczenie było niewielkie, dopiero potem, w XIX w. na obszarze południowej Polski było duże. Dlatego największe tradycje pożywienia głodowego ma Galicja. Nie Słowacja ani kraje dalej na południe właśnie ale Galicja, gdzie było duże zagęszczenie ludności i ludzie musieli sięgać po różne „dziwne” rzeczy. Ale ich nie lubili, traktowali je jako „pożywienie głodowe”. Jak był głodowy przednówek co kilka lat, istniała lista około 10 gatunków takich roślin, o których ludzie wiedzieli, że się nadają do jedzenia. Porzucano jednak tą strawę, jak tylko głód mijał. Natomiast np. we Włoszech, czy w Chorwacji te rośliny są cały czas elementem diety. Tylko w warunkach głodu jadło się tego więcej, natomiast nie znikało to ze stołów. Z ciekawostek karpackich – zarówno Polacy, Rusini, Słowacy, Węgrzy jak i Rumuni – używali paprotki zwyczajnej. W okolicach Sanoka i Leska było to bardzo powszechne. Kłącza paprotki zwyczajnej są słodko-gorzkie więc były spożywane. Nazywano ją słodyczką, sołodyczką albo sołoduszką. Słodzono nią nawet herbatę.

R.B. – Czy spotkałeś się na naszym terenie z informacjami o odwarzaniu soli ze źródeł solankowych?

Ł.Ł. – Osobiście się z tym nie spotkałem, ale zetknąłem się z tym tematem w opowieściach, w Krośnie. Kiedy byłem dzieckiem, poznałem astronoma, staruszka, Jana Winiarskiego (ur. 1899, zm. 1992), który był dla mnie inspiracją. Gdy go poznałem, miałem 6 lat, a on miał wtedy 79 czy 80 lat. Zmarł w wieku 93 lat. Odwiedzałem go często. Wspominał, że służył w kawalerii podczas I wojny światowej. Opowiadał mi różne historie, o pierwszym samochodzie, pierwszym pociągu w Krośnie. Twierdził, że było w Krośnie słone źródło (w dzielnicy Białobrzegi), z którego ludzie brali wodę, gotowali w niej ziemniaki albo wygotowywali ją i potem używali do solenia potraw.

R.B. – Obszarem twojej penetracji są również Chiny. Czym byś zaskoczył naszych rodaków jeśli chodzi o kuchnię jarską, ale i klasyczną?

Ł.Ł. – Nie ma drugiego kraju na świecie, gdzie się używa tylu organizmów do jedzenia. Ludzie mają doskonałe rozeznanie. Prowadzę badania w środkowych Chinach, wśród Chińczyków i Tybetańczyków. Oni tam używają wielu ciekawych roślin, natomiast nie jedzą owadów. A na południu Chin dodatkowo owadów je się wiele. Chińczycy jedzą dużo gatunków roślin: pastorały różnych paproci, bulwy tojadu, który jest silnie trujący, jedna z najbardziej trujących roślin na świecie, a oni są w stanie go po wielogodzinnym gotowaniu jeść. Jedzeniem tojadu zajmowałem się szerzej, poświęciłem nawet artykuł naukowy temu tematowi.

R.B. – A jeśli chodzi o potrawy „owadzie”?

Ł.Ł. – Miałem okazję jeść jedwabniki morwowe, skorpiony (które oczywiście nie są owadami), cykady. Byłem też w Tajlandii, jadłem różne owady, skolopendry – choć to akurat też nie owady – bezkręgowce.

R.B.- Co powiesz o owocach morza?

Ł.Ł. – W Chorwacji jadało się dawniej tzw. „morski ogórek”. Teraz próbowałem bardzo ciekawego małża – prstac, Lithophagus. To jest małż, który wrasta w skały. Dawniej niszczono skały na południu Europy i wysadzano nawet dynamitem po to, by z kawałków skał pozyskać tego małża. Gotowano nawet zupę, która nazywa się „juha od kamena” po chorwacku czyli zupa z kamienia. Rzuca się kamień, w którym są w środku małże, to się gotuje i mamy „rosołek”. Jest to obecnie małż chroniony. Nie jest objęty ochroną jedynie w Bośni i Hercegowinie. Jedynym miejscem, w którym można go obecnie na południu Europy zjeść jest kilka knajp w miejscowości Neum, w Hercegowinie. Teraz, gdy byłem w Chorwacji, przejazdem zajrzałem do tego Neum i za jedyne 100 złotych mogłem sobie kupić półmisek prstaców. Bardzo pyszne! Przepyszne!

R.B.- Robiłeś swoje badania „tylko” w Europie i w Chinach?

Ł.Ł. – Tylko. Ja oczywiście gdzieś tam bywałem czy w Meksyku, czy w Maroku, ale badania to są poważne sprawy. Trzeba wejść w kulturę, mieć jakichś współpracowników, konsultantów językowych. To nie jest tak, że sobie przyjedziemy gdzieś na 2 tygodnie. Zwykle współpracuję z kimś miejscowym, kto jest moim przewodnikiem, kto zna język, kto wraz ze mną robi wywiady. Ja się trochę tego języka uczę. Z różnym skutkiem, bo z chińskiego dużo rozumiem, ale oczywiście z chorwackiego więcej. Chorwacki język jest mi oczywiście bliższy. Gdy prowadzimy badania wśród Tybetańczyków, to niestety tybetańskiego nie znam. Czasem zapisuje się nazwy i wysyła do jakiegoś tybetologa, żeby dobrze zakodował je fonetycznie. Góry Qinling mają 1000 kilometrów długości i są „całe moje”. Mogę całe życie siedzieć w tych górach, tam chodzić od wioski do wioski i róże historie notować. Podziwiać fascynującą architekturę. Robię sporo zdjęć domostw tybetańskich i chińskich. Teraz robiliśmy ciekawą pracę, bowiem już mi się trochę znudziło pytanie ich tylko o to, co jedzą? Powiedziałem więc do kolegi: „Przyjechaliśmy w te góry, słuchaj, zróbmy pracę o narzędziach!” Jeździliśmy po jednej gminie, po wszystkich domach i kazaliśmy ludziom pokazywać wszystkie narzędzia, które mają. Robiliśmy im zdjęcia i pytaliśmy, z jakiego drewna są zrobione. Mam cały katalog różnych narzędzi: beczek, trumien, pługów, młoty do ubijania czegoś, z różnych gatunków drewna. Okazało się, że ponad 70 gatunków drewna używają w tej miejscowości. Tak, że jest to bogactwo niesamowite.

R.B. – Jakie są twoje obserwacje na temat znaczenia roślin w życiu religijnym i mistycznym społeczności?

Ł.Ł. – To szeroki temat na kolejne wywiady. Tak zwane „rośliny mocy” w niektórych krajach czy kulturach występujące, powodują halucynacje. To są najsilniejsze rzeczy, które mogą oddziaływać na ludzką kulturę. Są grzyby halucynogenne – tego nie badałem. Oprócz tego są inne rośliny, bardzo ważne w kulturze, bo są pospolite, są źródłem pokarmu czy leku. Przez to są bardzo poważane, tak jak np. oliwka nad Morzem Śródziemnym. Ma tam ona bardzo bogatą symbolikę, jest taką „świętą rośliną”, dobrą. W Polsce np.: brzoza, lipa, dąb, sosna. Są to rośliny obarczone bardzo szerokim spektrum skojarzeń. Ale te „rośliny mocy”, które nam zmieniają percepcję nie występują w każdym kraju. Nie w każdej kulturze były takie rośliny. Akurat z takimi się nie zetknąłem w swoich badaniach. Ale bardzo często spotykam się z roślinami, które są ważne. Natomiast to mnie bardzo uderzyło, że zarówno w przypadku wieśniaków chińskich, jak i w przypadku Chorwatów ich poziom „myślenia magicznego” jest dużo niższy niż w Polsce. Prowadząc badania w Polsce, często napotykam na bardzo silne wierzenia magiczne. Najbardziej zacofany w sensie magii kraj to Polska. Takiego kraju nie widziałem, żeby było tyle okultyzmu na wsi, tyle nadal zabobonów, rzucania uroków. W Chinach były liczne zabobony ale zniszczyła je tzw. „Rewolucja kulturalna”. Chiny zostały „wysterylizowane” przez Mao. To co się tam wydarzyło, było straszne. Natomiast u Chorwatów mam wrażenie, że rozmawiam z protestantami. Oni mają jakieś drobne zabobony, i mieli oczywiście – gdy się sięgnie do źródeł etnograficznych – ale wymarły. A tutaj na Podkarpaciu jest po prostu średniowiecze. Kokardki na włosach, odczynianie „przestrachu” u dzieci, czterdziestoletnie kobiety w Jasielskiem nadal odprawiają jakieś tam obrzędy. Kiedyś, na jednej wsi kobieta opowiadała mi, jak okadza krowę, żeby ją od uroków chronić, wiankiem święconym w Oktawę Bożego Ciała. Trzy razy idzie zgodnie z ruchem wskazówek zegara wokół krowy. Zapytałem się: „Kiedy ostatni raz ktoś pani krowę zaczarował?” A ona odpowiada: „Panie, to już będzie gdzieś tak w 2003 r.” A siedząca obok sąsiadka zapytała: „Kto ci rzucił na krowę urok?” Na co kobieta odpowiada: „No jak to kto – Grażynka!” I zaczęły się wtedy opowieści. Zaciekawiony zapytałem: „I co się wtedy odmawia?” Gospodyni zaś powiedziała mi na ucho: „Ojcze nasz do tyłu.”
Prowadziłem kilka lat temu zajęcia w Jaśle dla studentów zaocznych, były tam nauczycielki. Coś mówiłem właśnie o tych urokach i ich odczynianiu. Opowiadałem, że czasami zgniłe jajko tzw. „zbuka” komuś do ogrodu rzucano, żeby rzucić urok, a jedna kobieta się zgłasza i mówi: „Jestem ze wsi pod Brzozowem. U nas w tamtym tygodniu żeśmy znaleźli takiego „zbuka” i żeśmy tam różaniec odmawiali.”
Wydawałoby się, że ta wiedza już odchodzi wraz ze starymi kobietami. Ale nie! Zauważyłem coś takiego: kobieta po czterdziestce na Podkarpaciu „zamienia” się w czarownicę. Wszystkie zabobony, które opowiadała babcia sobie przypomina i zaczyna się interesować takimi rzeczami. Pierwsze tego przejawy pojawiają się, kiedy dziecko się rodzi. Kobieta boi się, że dziecko zachoruje, albo coś się mu stanie i wtedy te wszystkie babcie i te matki doradzają jej. Wówczas posiądzie ona już pierwszą warstwę tej „wiedzy”. A kiedy czterdziestka jej stuknie, to nagle wszystko sobie przypomina. Obecnie ludzie pracują 8 godzin i nie mają czasu na kontakt z przyrodą. Niegdyś ten kontakt był bardzo żywy, gdy ludzie paśli bydło, kiedy uprawiali rolę. W tej chwili ludzie mają mniejszy kontakt z roślinami. Myślenie magiczne pozostało, tylko ma mniejszy związek z roślinami.

Chodźmy na spacer po ogrodzie, póki jeszcze jasno…

Robert Bańkosz