A może by w góry?
Wywiad przeprowadzono w grudniu 2016 roku, ale zasady bezpiecznego zachowania są zawsze aktualne więc go przypominamy.
Krzysztof Szczurek, naczelnik Bieszczadzkiej Grupy GOPR, o bezpieczeństwie w górach, najczęstszych błędach turystów i o rosnącej popularności turystyki górskiej.
W tym roku o 23 procent więcej turystów odwiedziło Bieszczady niż w poprzednim i jest to wskaźnik rosnący do lat ubiegłych. Szacunkowo w okresie maj-październik pół miliona ludzi wybrało nasze góry.
Czy w związku ze wzmożonym ruchem macie więcej pracy?
Turyści decydują się do nas przyjechać, bo jest taniej i bezpieczniej. Oczywiście, notujemy więcej akcji, chociaż nie jakoś drastycznie, niemniej o kilkadziesiąt procent na pewno.
A czego najczęściej dotyczą zgłoszenia w okresie liczenia turystów, czyli od maja do października?
Najczęściej są to zwichnięcia, skręcenia bądź złamania nóg, wynikające po prostu z nieprzygotowania obuwia do turystyki górskiej. Trzeba pamiętać, że idziemy w góry,
a nie na przechadzkę po łące. Ten rok, mimo wszystko, był spokojniejszy, nie notowaliśmy na przykład zgłoszeń dotyczących nagłych załamań pogody, burz i związanych z tym wyładowań. Oprócz urazów nóg, zdarzały się również udary cieplne, odwodnienia organizmu.
Częściej wybieramy góry, to chyba mamy też mimo wszystko świadomość, jak właściwie się ubrać, czego unikać?
Na pewno tak, choć nie jest to zjawisko proporcjonalne do lat poprzednich. Dla przykładu, w tamtym roku Bieszczady odwiedziło 400 tys. ludzi, a interwencji mieliśmy ok. 260. Przy tegorocznym wzroście do 500 tys. do akcji wyjeżdżaliśmy ok. 300 razy. Ale czy na takiej podstawie możemy powiedzieć, że świadomość wzrasta? Trudno powiedzieć. Przecież bardzo często w góry idą ludzie w klapkach, sandałach, a nawet panie w szpilkach. Mamy przypadki, że turyści wracają na bosaka, ponieważ buty zostawili w błocie.
Zostawmy lato, poza sezonem też wyjeżdżacie często (dwa ostatnie przypadki ze Smereka), chociaż o tej porze roku na szlakach spotyka się prawie wyłącznie dobrze przygotowanych ludzi.
W okresie jesienno-zimowym to kwestia nagłej zmiany pogody. Krótki dzień i oczywiście bardzo problematyczne mgły, które dezorientują ludzi. Szlak nie jest znakowany co pięć, dziesięć metrów, wystarczy trochę mgły i turyści się gubią, schodzą ze szlaku i błądzą. Ale wspomniana świadomość ludzi przekłada się również na to, w co się wyposażają. Ostatnio bardzo dobrym rozwiązaniem jest aplikacja w telefonie „Ratunek”, w którą powinien, moim zdaniem, być wyposażony każdy człowiek, wychodzący w góry. W tym roku kilkadziesiąt razy dzięki tej aplikacji nie wyjeżdżaliśmy do akcji. Potrafiliśmy telefonicznie, wiedząc gdzie dokładnie znajduje się turysta, sprowadzić go z powrotem na szlak. Oczywiście w przypadku kiedy zgłaszający problem, jest w dobrym zdrowiu i nie ma żadnych urazów. Ponadto, ta aplikacja jest tak rozbudowana, że potrafimy też określić stan wyładowania telefonu osoby zgłaszającej. Wiemy wówczas, czy ograniczamy się do minimum wskazówek, czy możemy pozwolić sobie na dłuższą rozmowę.
Ale czy nie jest też ułatwieniem fakt, że turyści jednak w większości wybierają określone miejsca. Na pewno Tarnica, Smerek, połoniny: Caryńska, Wetlińska, pasmo Berdo, ale od strony Mucznego, bo od Widełek szlak nie jest zadeptany.
Ktoś kto przyjeżdża w Bieszczady i nie „zdobędzie” Tarnicy, to uważa, jakby tutaj nie był. Rzeczywiście, w tych miejscach jest najwięcej wypadków, jednak nasze działania nie mogą wykluczać, że turysta…
…pójdzie na Falową.
Na przykład. Jest taka prawidłowość, większość ludzi wybiera łatwe dojścia na szczyty, owszem malownicze, ale stosunkowo krótkie. Faktycznie Falowa, Jaworzec sprawiają trudności ze względu na ukształtowanie terenu, dlatego
w tych rejonach jest mało turystów.
Ćwiczenia są przeprowadzane w rzadko uczęszczanych rejonach?
Szkolenia są u nas organizowane przed sezonem letnim i zimowym.
I zazwyczaj nie robimy szkoleń w miejscach, gdzie najwięcej się spotyka ludzi, a właśnie w tych słabo uczęszczanych. Wprawdzie ratownicy mają „schodzone” szlaki, niemniej w tych najrzadziej uczęszczanych chcemy także zobaczyć stan szlaku. Czy nie ma powalonych drzew, usuwisk, jakichś innych przeszkód. Ponieważ na akcji nie będzie już czasu na usuwanie na przykład złamanego drzewa. Dużo szkoleń odbywa się w okolicy Polańczyka, Soliny, tam bowiem pojawiło się w ostatnim czasie sporo nowych ścieżek pieszych, rowerowych, konnych i niekoniecznie są to szlaki turystyczne w pełnym tego słowa znaczeniu. A niestety, wielu ludzi je po prostu myli. Stąd też nasza obecność właśnie tam. Szczególnie, że na tamtym terenie ściśle współpracujemy z pogotowiem, w momencie kiedy na przykład karetka nie dojedzie w dane miejsce, my jesteśmy wzywani.
A propos współpracy, jak ona wygląda ze Strażą Graniczną, innymi jednostkami, służbami mundurowymi?
Bez jakiejkolwiek współpracy nasze działanie byłoby szalenie utrudnione. Jeżeli chodzi o Straż Graniczną głównie na placówkach w Ustrzykach Górnych, Wetlinie, Stuposianach, wspomagają nas dodatkowymi ludźmi, sprzętem. Współpracujemy ze Strażą Pożarną, Policją, która jako jedyna jednostka jest odpowiedzialna za poszukiwania zaginionych. Najwięcej jednak współpracujemy oczywiście z Lotniczym Pogotowiem Ratunkowym, mamy ich w sumie po sąsiedzku. Dzieje się tak od samego początku. GOPR Grupa Bieszczadzka powstała w 1961 roku, a już rok później mieliśmy wspólną pierwszą akcję z użyciem śmigłowca. Trzeba pamiętać, że jesteśmy jedyną grupą w Polsce, która w centrali ma ratownika pokładowego, który w każdej chwili dociera na lądowisko i leci na akcję.
Mówiliśmy o często odwiedzanych rejonach i o tych mniej, ale i te wyludnione przyciągają ludzi. Przypomnę, w tym roku oznaczony został m.in. niebieski szlak na masyw Hyrlatej.
Jeden z najdzikszych rejonów. Powiem więcej, ostatnio dostajemy zgłoszenia od turystów, którzy proszą nas o informację właśnie o takich miejscach. Chcą, żebyśmy mogli im podpowiedzieć, gdzie się wybrać, by było tak naprawdę dziko, bez innych turystów.
Wrócę jeszcze do pytania o współpracę. Hipotetyczne zdarzenie: turysta gubi się w okolicach Krzemieńca i dalej po słowackiej stronie czerwonego szlaku. Jak wygląda współpraca z tamtejszymi ratownikami?
W ogóle jej nie ma. Po tamtej stronie równolegle do granicy nie ma żadnych służb ratowniczych.
Ale co w takiej sytuacji?
Teoretycznie za granicą kończy się ubezpieczenie polskiego turysty
i powtórzę, to nie jest nasz rejon działania. Rzeczywiście, zdarzają się takie przypadki, szczęście jeżeli turysta ma zasięg, to staramy się go tak pokierować, żeby trafił na naszą, polską stronę, innej pomocy nie możemy mu udzielić. Poza tym po naszej stronie turysta nie ponosi konsekwencji finansowych za przeprowadzoną akcję.
Owszem, ale ratownictwo w Polsce finansują podatnicy.
W 50 procentach środki pochodzą z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, część środków pozyskujemy sami jako stowarzyszenie, wspiera nas Urząd Marszałkowski, Bieszczadzki Park Narodowy z wpływów ze sprzedanych biletów.
Pomówmy o przyjemniejszych sprawach. W styczniu odbywają się egzaminy na ratowników, jak wygląda zainteresowanie?
Nie narzekamy na brak chętnych. Zawsze zjawia się co roku te kilkanaście osób i z tej grupy zazwyczaj zostaje 20 procent ze względu na kryteria, które nie wszyscy spełniają. Zaangażowanie, poświęcenie dużej ilości wolnego czasu, doskonała kondycja, terenowe rozpoznanie Bieszczadów. Góry trzeba, jak już mówiłem, „schodzić”, no i umiejętność jazdy na nartach. Wydaje się niewiele, niemniej nie wszyscy chętni je spełniają. Staż kandydacki trwa od dwóch do pięciu lat, potem cały cykl szkoleń i najważniejsze– służba drugiemu człowiekowi dopóki sił i zdrowia starczy.
Rozmawiał Tomek Majdosz
Ostatnie komentarze