Z Sanoka do Chicago
Pisaliśmy i czytaliśmy, czujni na wszelkiego rodzaju podteksty, nauczeni szukać prawdy pomiędzy wierszami – z Bogdanem Łańką rozmawia Małgorzata Sienkiewicz-Woskowicz
Poznaliśmy pana podczas sanockiej odsłony narodowego czytania w Miejskiej Bibliotece Publicznej. Jest pan aktorem, sanoczaninem, od wielu lat mieszkającym w USA. Proszę nam przypomnieć siebie z czasów licealnych…
Podczas nauki w I Liceum Ogólnokształcącym chodziłem do szkoły muzycznej i bardzo blisko współpracowałem ze Stefanem Olbertem, o którym śmiało mogę powiedzieć, że był jednym z moich ulubionych nauczycieli. Stefan Olbert organizował wiele ciekawych wydarzeń artystycznych; pamiętam, że pracowaliśmy nieraz do północy, żeby coś przygotować z dnia na dzień. Co jeszcze mogę o sobie z tamtych, sanockich czasów powiedzieć? Że pożyczałem płyty od Tomka Beksińskiego, ponieważ, o czym dziś piszą i wspominają wszyscy, miał dzięki swojemu ojcu wspaniałą płytotekę. Pożyczyłem płytę Pink Floyd`ów i ich muzyką zilustrowałem samodzielnie przygotowany spektakl pantomimy, zatytułowany „Znieczulica”, z udziałem uczniów kilku szkół. Bardzo ładnie to przedstawienie wypadło.
Pański rocznik to..?
Chodziłem do drugiej klasy liceum, kiedy szkoła przenosiła się ze starego do nowego budynku. W starym liceum w ciemnym korytarzu była tablica, której nikt nie oglądał. Byliśmy wówczas ciekawi wszystkiego i gdy się okazało, że szkoła będzie przeniesiona, wówczas wyszliśmy z propozycją, żeby zabrać w nowe miejsce także tę tablicę pamiątkową, o której mało kto wiedział, ale właśnie wtedy nad tą tablicą zapaliło się światło i wszyscy musieli zobaczyć, że na niej znajdują się nazwiska sanoczan, absolwentów liceum, zamordowanych przez wojska sowieckie w Katyniu. Były wczesne lata 70. ubiegłego stulecia. Tablica znajdowała się w ciemnym nieuczęszczanym korytarzu, opleciona pajęczynami, jakby służyła za inscenizację do „Sklepów cynamonowych” Brunona Schulza. Ze względów politycznych tablicy nie chciano przenieść, zrobiono to dopiero po pewnym czasie, zamieniając wojska „sowieckie” na „hitlerowskie”. Mam nadzieję, że dziś tę tablicę można oglądać w nienaruszonym stanie i że jest na niej prawda o wydarzeniach z 1940 roku.
Przyjeżdża pan do Sanoka i..?
Wszyscy mówią o Beksińskich. Sanok stał się miastem Beksińskich. A przecież tutaj mieszkało, mieszka tylu wspaniałych artystów! Że wspomnę po raz drugi Stefana Olberta, którego kompozycje były nagradzane na wielu konkursach muzycznych, m.in. w Wenecji, o czym pewnie mało kto dziś wie, bo on się nie lubił chwalić, tylko konsekwentnie realizował swoje artystyczne marzenia, pozostając człowiekiem niezwykle skromnym.
Co się z panem działo po ukończeniu liceum?
Miałem do wyboru trzy ewentualności: albo szkoła muzyczna, albo plastyczna, albo teatralna. Wybrałem dwuletnie liceum pomaturalne, po ukończeniu którego zostałem choreografem. Nauczyłem się tańczyć – to też mi się potem w życiu przydało. Potem dostałem się do PWST w Krakowie, gdzie byłem przez rok, a potem przeniosłem się do Wrocławia i tam zaangażowałem się w działalność teatru Kalambur, terminowałem u Grotowskiego… Następnie zdałem do szkoły teatralnej i filmowej w Łodzi, tam skończyłem studia i grałem w teatrze im. Stefana Jaracza.
Teatr Kalambur wystawiał sztuki Mariana Pankowskiego.
Nie za moich czasów. W Kalamburze byłem do roku 1980. Szefował mu Bogusław Litwiniec, angażował się poeta i wspaniały aktor Bogusław Kierc, przewijali się Tadeusz Różewicz, Urszula Kozioł. W Kalamburze robiłem m.in. choreografię do sztuki „Nagie szaty króla”. Wrocław wówczas tętnił życiem, kultura rozkwitała, ale tez prężnie działało podziemie polityczne. Roznosiliśmy „bibuły”. W Kalamburze wylądowałem przypadkiem. Opuszczając Kraków, dostałem list polecający do Teatru Pantomimy Tomaszewskiego, ale nie byłem przekonany, że tylko i wyłącznie ciałem można wyrażać to, co ma się do przekazania, raczej uważałem, że słowo jednak wśród tworzyw teatralnych jest istotne. Stąd Kalambur.
A doświadczenie teatru Grotowskiego?
Teatr Grotowskiego to była dla aktorów harówka. Pracowało się czasem 24 godziny bez spania. Przekraczanie barier i ludzkich możliwości, poszukiwanie ekspresji w sobie – takie tam były założenia. I harmonia ciała i dźwięku, czego mi brakowało w pantomimie. Praca u Grotowskiego była bardzo wyczerpująca zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Myśmy tam jeździli, studiując w łódzkiej szkole. Nasi profesorowie to popierali. Taki eksperyment na samym sobie był dla nas bezcenny u progu aktorskiej drogi.
Potem Teatr im. Jaracza, a w końcu decyzja o wyjeździe z kraju.
Tak. Najpierw Nowy Jork i studia reżyserskie na uniwersytecie Stony Brook. W czasie studiów miałem niewiele możliwości kontaktu z Polakami. Dopiero w Chicago wszystko się zmieniło. Tam spotkałem wspaniałego człowieka – Feliksa Konarskiego „Ref-Rena”. To było tuż po śmierci jego żony, Niny; on był wtedy w dość kiepskim stanie… Pamiętam spotkanie w jego domu, na którym było wielu współpracujących z „Ref-Renem” aktorów, odbywało się przyjęcie, a ja prawie nikogo tam nie znałem. Usiadłem do pianina i zacząłem grać i śpiewać. „Ref-Ren” roześmiał się serdecznie i powiedział do zebranych w salonie: Słuchajcie! On gra wszystkie plakaty, jakie tutaj wiszą! – od tego czasu zaprzyjaźniliśmy się i byłem z nim do końca, do jego śmierci, a teraz staram się nieustannie, gdzie tylko mogę, hołubić jego twórczość. To był wspaniały człowiek, z poczuciem humoru, ale i niebywałą wrażliwością. Miał dar pointowania wszystkiego. Wiem, od niego samego, skąd wziął się przydomek „Ref-Ren”. Otóż dlatego, że Alfred Schutz, powszechnie uważany za kompozytora „Maków pod Monte Cassino”, naprawdę skomponował muzykę do zwrotek, natomiast refren był muzycznym pomysłem Konarskiego. Dziś w Polsce „Ref-Ren” jest, mam wrażenie, trochę za mało znany i chyba nawet zapominany, a szkoda. Feliks Konarski zaraził mnie tym, żeby służyć Polonii kulturowo, co nie jest zawsze łatwe, ale wiem, że potrzebne.
Czyta pan w Chicago Sienkiewicza. Opowiadał pan o tym w bibliotece…
Trwa rok Sienkiewiczowski, więc jest okazja, by Sienkiewicza czytać. Mam czasem wrażenie, że tego z pozoru bardzo popularnego pisarza czytelnicy znają powierzchownie. Od kiedy mieszkam w Chicago, gdzie prowadzę swoją scenę poezji i prozy, grupę teatralną Proscenium i kabaret Bocian, a także radio – mam duże pole do popisu, jeśli chodzi o popularyzowanie polskiej literatury. 15 listopada przypada 100-na rocznica śmierci Sienkiewicza. Planuję urządzić tego dnia maraton czytania jego prozy; może pobijemy jakiś rekord? Nie ma nas, aktorów polskich. zbyt wielu dziś w Chicago…
Co jest w tym pisarzu takiego, że warto po niego sięgać?
Sienkiewicz pisał o emigracji. Pisał, kiedy Polski na mapie nie było i pisał tak, aby zręcznie ominąć cenzurę. W tym sensie bliski jest mojemu pokoleniu, wychowanemu w PRL-u; my też pisaliśmy i czytaliśmy, czujni na wszelkiego rodzaju podteksty, nauczeni szukać prawdy pomiędzy wierszami. Pisać zaczął późno. W jego pisaniu występuje niekiedy pewna „nadwyżka”, jeśli chodzi o fakty, ale koncepcja krzepienia polskich serc tego wymagała. Osobiście uwielbiam „Latarnika”. Każdy emigrant jest latarnikiem. Każdy, kto opuszcza rodzinne gniazdo, też wchodzi w rolę latarnika. Nigdy nie wiemy, co nas zaskoczy w życiu: spojrzenie? zapach? gest? Życie płynie, goni i nagle przychodzi moment, kiedy mówimy stop i zastanawiamy się, co w tym życiu było, jest dla nas najważniejsze. Sienkiewicz wydawał swoje utwory w wielu językach, należy pod tym względem do najpopularniejszych pisarzy na świecie. Pamięta pani nowelę „Sachem”?
Pamiętam. Zawsze się waham, jak właściwie interpretować jej zakończenie…
Mnie się wydaje, że ostatni ocalony Indianin, syn wodza, przesiąkł obcą kulturą, ale coś w nim się odzywa, w jego żyłach płynie indiańska krew i on to czuje, ale już nie potrafi tego wyrazić, bo to w nim zamordowano. To jest wspaniały tekst. Jak wiele innych, niekoniecznie powieści: „Szkice węglem”, na przykład, za które Sienkiewicza straszliwie zrugano. To była wybitna, silna osobowość. jego powtórny pogrzeb zebrał tłumy na peronach całej Europy, nie tylko w Polsce. Warto o nim pamiętać, nie tylko w roku, ustanowionym przez władze RP.
Często pan przyjeżdża do Sanoka?
Sześć lat temu byłem ostatnio. Zawsze spotykam się z moją dawną licealną klasą i czas nas nie dotyczy, jakbyśmy się rozstali wczoraj. Pięknie się Sanok zmienia. Czasem myślę, żeby tu wrócić, ale czy byłbym tutaj komuś potrzebny? W Chicago jestem potrzebny…
B. Lanko ma program radiowy dla imigrantow w Chicago z tego co wiem.
(Powinnam chyba wiedziec, bo mieszkam na przedmiesciu ale nie slucham
polskich programow, za duzo regionalne, malo-miasteczkowe. Jak tu sie mieszka
to trzeba bardziej wiedziec o otoczeniu i terazniejszosci !!!)
Aktorzy z Polski tu nie maja szansy.