ZABAWY W TEATR SANOCKICH LICEALISTÓW

Czytelnicy piszą…

Do redakcji „Tygodnika Sanockiego” listonosz przyniósł kiedyś kopertę, a w niej list od Ewy Bieniasz – sanoczanki, mieszkającej obecnie w Rzeszowie. W kopercie były wspomnienia pani Ewy, opowiadające o jej latach szkolnych i przygodzie z teatrem. Dzielimy się nimi, ilustrując zdjęciami Sanoka lat 50. ubiegłego wieku (możemy to zrobić dzięki uprzejmości Muzeum Historycznego).

ZABAWY W TEATR SANOCKICH LICEALISTÓW

Wspomnienia o szkolnym teatrzyku zatarły się w pamięci i nie wróciłabym do wydarzeń sprzed sześćdziesięciu – z okładem – lat, gdyby nie wpadła mi w ręce książka Barbary Skargi „Innego Końca świata nie będzie”.

Rok 1555/56 to ważny czas dla historii Polski. Drobny odprysk tych lat nieoczekiwanie wpłynął na działalność gimnazjalnej grupy teatralnej, bo zbiegły się wtedy dwa różne wątki, choć nie bezpośrednio połączone, ale mające związek przyczynowo-skutkowy.
A początek tej historii był taki. Rok 1955. Zaprzyjaźnione klasy IX dwóch sanockich szkół średnich, pod wodzą polonistki z Liceum Żeńskiego prof. Marii Siekierzyńskiej założyły kółko teatralne. Działalność kółka zaczęła się ambitnie od inscenizacji „Antygony” Sofoklesa. Była to lektura szkolna stosunkowo łatwa do przeniesienia na scenę .
Tragedie greckie polegały na opowiadaniu akcji, a niewiele działo się na oczach widza. Było to ważne ułatwienie, bo pozwalało na oszczędne dekoracje. Obsada damska nie nastręczała żadnych trudności, chętnych do gry panien było dosyć i Chór Starców Tebańskich można było zastąpić Chórem Dziewic, a role męskie udało się obsadzić dzięki pomocy prof. Józefa Stachowicza – polonisty z Liceum Męskiego.

„Antygonę” wystawialiśmy kilkakrotnie w Sanockim Domu Kultury, a także w Domu Robotnika na sanockiej Posadzie, i to przy pełnej widowni.
Teraz z perspektywy lat myślę, że dla dorosłych widzów musiał być zabawny widok 15-16-latków wygłaszających dramatycznym głosem sofoklesowe frazy, np.: „Grobie, ty moja weselna komnato” albo „Bo hańba doznać z rąk niewieścich klęski”. Tymczasem widzowie potraktowali nas poważnie, nikt nie chichotał, był to zatem najlepszy dowód, że teatralne przedsięwzięcie jakoś nam się udało.
Zachęceni powodzeniem „Antygony”, w X klasie rozpoczęliśmy prace nad kolejnym przedstawieniem, tym razem wybór padł na następną lekturę, a mianowicie Mickiewiczowskie „Dziady”.
Niestety, o ile inscenizacja „Antygony” była dla nas radosną zabawą, nad „Dziadami” zawisło ponure fatum. Początek prac był miły. Pani prof. Maria Siekierzyńska opracowała nieco uproszczony scenariusz i tak powstało widowisko przedstawiające wileńsko-kowieńskie ludowe obrzędy Zaduszek.
Miał nas znów gościć Sanocki Dom Kultury, ale kiedy wszystko zostało dograne, uzgodnione i przygotowane, i kiedy porozwieszaliśmy na mieście afisze – zaczęły się kłopoty, bo w skromne, szkolne przedstawienie niespodziewanie wtrąciła się cenzura i dostaliśmy zakaz wystawienia „Dziadów” – „jako sztuki niewłaściwej z politycznego punktu widzenia”!

Jakimi sposobami udało się naszej dyrektorce, zwanej Przełożoną, dr Zofii Skołozdro i pani prof. Helenie Grabowskiej przekonać groźne władze, że młodzież bawiąca się w teatr nie ma żadnych podejrzanych, wichrzycielskich intencji, a widowisko jest całkowicie apolityczne – albo nie dowiedzieliśmy się, albo nie pamiętamy. Zapewne zabiegi były niełatwe, ale w końcu dostaliśmy zgodę na jeden, jedyny występ.
Pech prześladował nas dalej, w marcu 1956 roku zmarła pani prof. Maria Siekierzyńska. Nasze kółko teatralne powstało z jej inspiracji, była twórcą scenariuszy i naszym reżyserem, szybko więc odczuliśmy jej brak. Byliśmy w ostatniej klasie liceum, zbliżała się matura, egzaminy na studia, pierwsza praca – słowem dorosłe życie z całym bagażem dobrych i mniej dobrych doświadczeń, w dodatku pozbawieni przywództwa i zniechęceni kłopotami z cenzurą, daliśmy sobie spokój z zabawą w teatr, l tak zapewne skończyłby się definitywnie nasz szkolny flirt z Melpomeną.
Tymczasem zanosiło się na „odwilż” i Sanok stał się jednym z miejsc przesiadkowych dla grup Polaków powracających z sowieckiej niewoli.
Nadchodził Polski Październik, coraz częściej pociągi wiozące powracających zesłańców zatrzymywały się na stacji w naszym mieście.
Wybitna polska filozofka Barbara Skarga, po 10 latach łagrowej poniewierki znalazła się w jednym z pierwszych transportów. We wspomnieniowej książce, a dokładnie w wywiadzie – rzece pod tytułem „Innego końca świata nie będzie” poświęciła na kilka zdań Sanokowi, i tu zacytuję te fragmenty:
„… potem przesiedliśmy się do polskiego pociągu i pojechaliśmy do Sanoka. W Sanoku były koszary wojskowe. Tam nas zakwaterowano. Kolejny szok: zobaczyliśmy łóżka z białymi prześcieradłami, z białymi podpinkami na kocach i białymi powleczkami na poduszkach. Nie wierzyłam własnym oczom….Rano dali nam znowu białą kawę, kajzerki, masło. Byłam zdumiona: co się w tej Polsce dzieje…
Powiedziano nam, ze możemy wychodzić na miasto, nim przygotują nasze papiery… Zobaczyłam kiosk, w którym były drożdżówki. Nie mieliśmy polskich pieniędzy, ale podeszli jacyś Polacy, popatrzyli na nas, zapytali na co tak patrzymy i kupili. W sklepie spożywczym wisiała na haku kiełbasa – nie do uwierzenia…
Ludzie byli zainteresowani, skąd wracamy, z jakich obozów. Od razu nas poznawali. Zaczepiali na ulicy…”
Mieszkańcy Sanoka życzliwie i z ciekawością witali wypuszczonych z sowieckiej niewoli rodaków. Różne były pomysły, jak ułatwić i uatrakcyjnić przybyszom w naszym mieście pobyt – zresztą krótki, bo tylko w oczekiwaniu na stosowne dokumenty.
Nie wiedzieliśmy, kto i na czyją prośbę wymyślił, że możemy zrobić gościom przyjemność, zapraszając ich na różne występy, l tak padło na nasz szkolny spektakl i czyli zakazane wcześniej „Dziady”. Październikowy wiatr widocznie wywiał z cenzury głupie pomysły i tym razem zastrzeżeń żadnych nie było, a może nikt o pozwolenie nie pytał.
Od naszego jedynego występu minął rok, a teraz dostaliśmy dwa tygodnie na przygotowanie występu – jasne więc, że paliło nam się pod piętami… Czasy były siermiężne, o wszystko było ciężko, ale byliśmy świadomi doniosłości przedsięwzięcia, no i czuliśmy poparcie Grona Nauczycielskiego, naszych rodziców i wielu postronnych osób.
Trzeba było powtórzyć – nieco zapomniany – tekst, powyciągać z domu sprane prześcieradła i stare firanki, przytaskać ze sklepów pudła, przykryte czarnymi płachtami, a to wszystko po to, by upodobnić scenę Sanockiego Domu Kultury do wnętrza wileńskiej kaplicy.
Dla kilku aktorów trzeba było zorganizować jakieś stroje, i tak, dla Rózi i Józia słomiane kapelusze, dla Widma adwokacką togę, a dla Zosi coś, co przypominałoby kwietny wianek, niestety nie było zielonego badylka i baranka.
Szczęśliwie Guślarz i Chór nie wymagali specjalnych ubiorów. Dziewczętom wystarczyły przydługie spódnice i skromne chusty, a chłopcom spodnie od piżam lub kalesony i byle jakie kubraczki. Za to muzyczny akompaniament był na wysokim poziomie, bo na skrzypcach grał absolwent lwowskiego konserwatorium – nasz matematyk prof. Nestor Lenczyk.
l tak mimo drobnych kłopotów doszło do wystawienia spektaklu. Sala Domu Kultury była do ostatniego miejsca wypełniona widzami, którzy powrócili z nieludzkiej ziemi, a teraz w skupieniu słuchali strof Adama Mickiewicza.
Kiedy na koniec wyszliśmy na scenę, speszyła nas cisza, absolutna cisza… A po chwili widownię ogarnął głośny serdeczny płacz…
Takim to akcentem zakończyła się historia szkolnego teatrzyku.

Ewa Bieniasz