Nasi mniejsi bracia

Nowy dom

Ponad pół roku temu stałem się posiadaczem psa. Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, doświadczenie to spotyka wiele osób. W moim przypadku zmieniło to zupełnie mój dotychczasowy sposób patrzenia na świat.

Adopcja

Nie chodzi tu o kolejnego lokatora, konieczność opiekowania się nim, karmienia, czesania, kąpania itp. Przeciwnie – tego się spodziewałem – mniej lub bardziej. Ale zacznijmy od początku… Psa postanowiłem wziąć ze schroniska, gdyż o potrzebie adopcji niechcianych zwierzaków od dawna mówi mi przy każdej okazji znajomy „zwierzętolub”.

Z postanowieniem jednak, kiedy i jak, wahałem się dość długo, nie mogąc podjąć męskiej decyzji, że to właśnie dziś czy jutro pojadę po psa. Poniekąd zmotywował mnie kolega z pracy, który co dzień opowiadał o kolejnych przygodach ze swoim ulubionym berneńczykiem. Zacząłem czytać, oglądać psiaki w Internecie, zwłaszcza w grupach tematycznych na facebooku. Tak trafiłem na profil schroniska dla bezdomnych zwierząt w Orzechowcach koło Przemyśla. Pewnego dnia zobaczyłem tam zdjęcie szczególnie sympatycznej, nieco zagubionej mordki, nieśmiało uśmiechniętej, o dźwięcznym imieniu Klakson. Dość rzadkie w psim rodzie imię, ale, jak opisywała wolontariuszka ze schroniska: „Dopraszając się odrobiny uwagi i pieszczoty, wydaje z siebie dziwne odgłosy przypominające klakson”. Pies w typie owczarka szkockiego wydawał się oczami prosić: „Weź mnie stąd!”.

Dwa dni wahania

Dwa dni wahania, decyzja została podjęta i zadzwoniłem do Orzechowiec. Telefon odebrała sympatyczna młoda wolontariuszka, która zapewniła mnie, że nie będzie problemu z adopcją, muszą mnie jednak wcześniej odwiedzić pracownicy schroniska, by sprawdzić nowy dom dla zwierzaka. Ponieważ mieszkam daleko, poproszą o przysługę Sanockie Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. Od tego momentu wszystko potoczyło się już błyskawicznie. Przemiłe panie odwiedziły mnie jeszcze tego samego dnia po południu, wieczorem zaś odebrałem telefon z informacją, że wszystko jest w porządku i mogę już następnego dnia odebrać psa.

Procedura

Ponieważ nazajutrz nie mogłem, umówiłem się na spotkanie w schronisku dzień później. Do wioski trafić było dość łatwo, czego nie można powiedzieć o schronisku. Pomimo ustawionych w kilku miejscach strzałek, byłem pełen obaw, co do obranej drogi, która zaczęła się kiepskim, bardzo wąskim asfaltem, następnie wiodła po płytach, by ostatecznie wyprowadzić mnie na kiepską, żwirową drogę na szczycie wzgórza. Tu u stóp farmy wiatrowej pojawiło się „coś”, otoczone bardzo wysokim, blaszanym ogrodzeniem. Pomimo pięknej pogody widok był raczej przygnębiający. Nie tak wyobrażałem sobie miejsce dla porzuconych, często chorych zwierząt. Wydawało się, jakby ktoś, kto lokalizował tu ośrodek, chciał jednocześnie całkowicie usunąć go z sielskiej panoramy. Wszedłem do środka przez bramkę nie pierwszej już urody i tu powitał mnie niesamowity zgiełk, szczekanie chyba kilkuset pozamykanych w klatkach psiaków, z których każdy, zobaczywszy człowieka, domagał się uwagi. Wolontariuszka czekała już na mnie z Klaksonem. Miła dziewczyna powiedziała z uśmiechem: „Proszę, zapoznajcie się”. Zarówno pies, jak i ja byliśmy nieco speszeni, ale pierwsze spotkanie minęło dość sympatycznie. „Teraz niech się pan przejdzie z nim na smyczy” – zaordynowała dziewczyna. Spacer też przebiegł bez zarzutu, więc zaprowadzono nas do kierownika. Siedział przed biurem, które mieściło się w baraku, na ławce za stolikiem. Umowę miał już gotową. Ubrany nonszalancko, z długimi włosami i brodą człowiek ok. czterdziestki, wyglądał trochę jak hipis, trochę jak Robinson Crusoe (jak się później okazało, wspaniała postać) bez zbędnych gestów zaprosił do stolika i przeszedł do konkretów:

– Pies jest w schronisku dwa miesiące, odrobaczony, zaszczepiony, wysterylizowany. Odłowiony został pod Jarosławiem. Tam się włóczył. Mieszkańcy zgłosili to do straży miejskiej. Trafił do nas. Musieliśmy mu usunąć kilka przednich zębów, bo były naprawdę w tragicznym stanie. Zresztą pozostałe też nie są w najlepszej kondycji. Wycięliśmy mu również guza. Myśleliśmy, że to rak, ale to był tłuszczak…

– W porządku – odparłem – jestem już zdecydowany.

Psiak leżał pod stolikiem na moich nogach i nie zdawał sobie sprawy, że właśnie ważą się jego losy.

– Proszę przeczytać i podpisać umowę. Tu jest też karta badań.

W stronę nowego domu

Pożegnałem się z kierownikiem i szliśmy razem z wolontariuszką, kolegą i oczywiście Klaksonem ścieżką pomiędzy dziesiątkami klatek, z których rozlegało się szczekanie w różnych barwach i tonacjach. Mój pies szedł przed nami na smyczy, nie oglądając się za siebie.

– Jest dumny, idąc pomiędzy psami, że ma swojego pana – powiedziała wolontariuszka.

Rozstaliśmy się z sympatyczną opiekunką. Klakson posłusznie wskoczył do auta i ruszyliśmy do nowego domu.

Tak zaczęła się moja przygoda z Klaksonem, która trwa do dziś. Adaptacja do nowego domu i otoczenia była długa i niełatwa. Bał się zostawać sam. Starał się nie opuszczać mnie ani na krok. Był cichy i wycofany. Dziś jest pogodnym, szczęśliwym psiakiem bawiącym się i wygłupiającym jak szczeniak, choć ma już ok 5 lat.
Wygląda na to, że zapomniał o przeszłości, bezdomności, schronisku i ……
Ale tego raczej nigdy się już nie dowiem.

Cdn.

Robert Bańkosz