Kapłaństwo jak szósty bieg
Wykładał literaturę polską w Wyższym Seminarium Duchownym w Sandomierzu, absolwent Facoltà di Teologia della Pontificia Università San Tommaso d’Aquino „Angelicum” w Rzymie; był redaktorem Tygodnika Katolickiego „Niedziela”, redaktorem odpowiedzialnym diecezjalnej edycji „Niedziela Sandomierska”, rektorem kościoła św. Jana Chrzciciela w Zawichoście. Dzisiaj proboszcz w lasach pod Mielcem, starający się codziennie iść ze swoimi parafianami do nieba…
Z księdzem Krzysztofem Sudołem rozmawia Małgorzata Sienkiewicz-Woskowicz
Zażółciły się sklepowe witryny: zajączki, czekoladowe jajeczka, puszyste kurczątka – kupować czy całkowicie odrzucić komercję?
Ha, ha, ha, ha! Jasne, że kupować! Kupować i jeszcze raz – kupować! No bo jak odpowiem, że nie kupować, to od razu usłyszę, że ksiądz się miesza do polityki i namawia do bojkotowania rozwijającego się handlu, przemysłu – albo że jest obrzydliwym zazdrośnikiem małych ludzkich radości, które rodzą się w sercu ludzkim podczas shoppingu – wielkiego święta małych kredytowych kart – kiedy człowiek wierzy, że im więcej kupuje, tym bardziej jest człowiekiem. Dzisiaj to już wręcz nowa religia – kupowanie, kupowanie i jeszcze raz kupowanie! Niedzielna wizyta w markecie, w galerii, to już jak kościelne przykazanie: pamiętaj, abyś dzień święty w galeriach święcił.
A na poważnie?
Jestem przeciwnikiem tej lawiny kiczu zalewającej nas przy każdej okazji: Boże Narodzenie, Wielkanoc, Wszystkich Świętych, inne wydarzenia, uroczystości jakie przeżywamy na przestrzeni roku – taka okropna brzydota, najczęściej made in China, która dla mnie nie ma nic wspólnego ze świętowaniem. Świętowanie trzeba sobie przygotować, zorganizować. Zaraz rozwinę ten skrót, poczekaj. Do dzisiaj – wyznam to szczerze – najchętniej robiłbym pisanki w łuskach z cebuli, zasiewał wcześniej w pojemnikach owies albo rzeżuchę na wielkanocny stół – w tym powolnym wykuwaniu tych kształtów zaczynało się świętowanie. Gotowe ozdoby mogą być ładniejsze niż te wykonane własnoręcznie, ale nie dają poczucia świętowania. Tak było w dzieciństwie, w mojej młodości. Dzisiaj może mniej na to czasu, ale wolę chyba nie mieć nic poza barankiem, niż wpatrywać się w ten cały komercyjny kicz. Wiesz co, tak sobie teraz przypomniałem mądrość Małego Księcia, który już dawno temu zauważył, że ludzie chcą mieć wszystko gotowe i to już – a ponieważ nie ma sklepów z przyjaciółmi, więc ludzie nie mają przyjaciół. Podobnie jest chyba z całym światem dekoracji świątecznych – najłatwiej kupić gotowe, bez zmuszania się do przygotowania czegoś samemu. Ponieważ ludzie coraz bardziej się spieszą i kupują wszystko gotowe, a nie ma sklepów z gotowymi świętami, wiec ludzie nie mają świąt. Nie umieją świętować. Świętowanie to „przygotowanie się”. Teraz ty mi w takim razie odpowiedz: kupować, czy nie kupować? Ja jestem przeciw komercji bo w niej nie ma ducha świąt. Jest słodka czekolada, ładne przedmioty, ekskluzywny gadżet, ale to nie są święta… Czysty marketing, jak w piosence Mirosława Czyżykiewicza: „Pieniążki, pieniążki, z rączki do rączki, z banku na czek! A, niech to… Pieniądz to dopiero temat, nawet sam Mesjasz był na sprzedaż. Poemat również wyjdzie niezły przy potencjale odpowiednim zer po przecinku. Kilka odcinków o tym, jak w krąg tryumfuje bzdet i gadżet: genialny to jest wynalazek. Jednoczy wszystkich w znojnym trudzie – wszędzie, gdzie pieniądz tam i ludzie. A ci, co w bankach maja tłok, wzrok mogą przykuć bez obawy do każdej rzeczy albo nawet w oczy bliźniego zajrzeć mimochodem, jakby w istocie swej banknotem był i niczym więcej. Panowie, szybciej, ruszać się w kolejce na wolny etat czyste ręce. Sąd też wydatki ma i kat”… Święta to nie wydatki – to przeżycie na płaszczyźnie serca. A nie marketingowe zabiegi i tęsknota za atmosferą, co rodzi się w grubości portfela. Pewnie zaraz zakończysz tę rozmowę, bo nie odpowiadam Ci na pytania…
Triduum Sacrum to najważniejsze wydarzenie w roku liturgicznym. Wiedzieć o tym to jedno, ale rozumieć to co innego. Czy „rozumieć” będzie w tym kontekście słowem właściwym?
No właśnie! Użyłaś słowa, które często słyszę, a które dla mnie nie wyraża tego, co oznacza: „najważniejsze wydarzenie”. Tak mówi wielu wierzących a – o, dziwo – nie wierzy, że to NAJWAŻNIEJSZE! Mówię co roku, że te trzy święte dni to jedna wielka Msza św. Jak popatrzysz na to w całości, to zobaczysz, że w Wielki Czwartek Msza św. zaczyna się znakiem krzyża, ale nie ma już na końcu błogosławieństwa i nikt z obecnych w kościele nie żegna się. Potem jest Wielki Piątek i nie ma Mszy św., bo Pan Jezus umiera i to On na krzyżu odprawia Mszę i dopiero w Wielką Sobotę na koniec jest błogosławieństwo i każdy czyni znak krzyża świętego na sobie. Więc od Czwartku aż do Soboty trwa jedna Msza św. Czasami takimi czarnymi myślami wydaje mi się, że ani się o tym nie wie, ani się tego nie rozumie. I to się przekłada na nasze niedzielne przeżywanie dnia Pańskiego: jak się nie pójdzie do kościoła na Mszę św., to nic się nie dzieje. A właśnie, że się dzieje coś niesamowitego: brakuje mnie we wspólnocie tych, o których Jezus mówi „nazwałem was przyjaciółmi”. Przyjaciel nie powie, że nie mam dla ciebie czasu. Że jestem zmęczony, więc radź sobie sam. Albo: to są tylko i wyłącznie twoje sprawy. W takim razie to nie jest przyjaciel. Masz rację w tym pytaniu: my chyba bardziej wiemy niż rozumiemy. Wiemy z katechezy, z kazań, z książek religijnych czy prasy katolickiej, z rozmów z kimś „mądrzejszym” – ale nie rozumiemy. Wiesz, św. Franciszek z Asyżu ganiał po całej Umbrii i Italii aż na Wschód do sułtana i krzyczał: „Miłość nie jest kochana!”. Sądzę, że my – wierzący – nie rozumiemy, że Miłość nie jest kochana, chociaż wiemy, że Triduum Sacrum to najważniejsze wydarzenie w ciągu roku. Ale to wiedza niezrozumiana, masz rację. To najwłaściwsze słowo w tym kontekście, niestety.
Wielki Czwartek, Msza Wieczerzy Pańskiej, hymn „Sław, języku, tajemnicę” – jak przeżywasz to ty, jako kapłan?
O, rany… Ale masz zakusy. Żeby wejść tak daleko, gdzie nikogo nie wpuszczam. Jak to przeżywam jako kapłan? Może kapłaństwo daje człowiekowi ten dodatkowy „szósty bieg”, ale w sumie to przeżywa się chyba jako wierzący. Poprawiam się: jako wierzący i kapłan. (Wpędziłaś mnie w pewną schizofrenię – rozdzielam siebie na pół). Jak to przeżywam…? Hm! Jest mi w tym dniu smutno, gdy myślę, że Jezus był sam. Nie rozumiał Piotr, nie chciał rozumieć Jan, chociaż w czasie Ostatniej Wieczerzy słuchał na piersi Jezusa, jak bije Boże serce. Judasz sprzedał za paskudnie niską cenę. Jezus był sam! Zawsze mnie boli, gdy ktoś jest osamotniony – nie samotny, bo samotność jest błogosławiona. Osamotnienie jest tragiczne! Dlatego w każdej Mszy kocham samotność Jezusa. I Jego wzruszenie: czytam w Ewangelii, że „w czasie Ostatniej Wieczerzy doznał głębokiego wzruszenia”. Co to znaczy? Że się rozpłakał przed Apostołami jak małe dziecko. Rozumiesz? Można nie zakochać się w Bogu, który nie wstydzi się rozpłakać przed Tobą? W Wielki Czwartek kocham schylone plecy Jezusa, który kłania się Apostołom myjąc im nogi – zobacz, Bóg nie patrzy na człowieka z góry, ale podnosi spojrzenie z dołu, z pozycji nóg. To może wręcz „roztelepać” człowieka, jak sobie to uświadomi. Pewnie dlatego św. Tomasz tak ładnie pisał: „Pange lingua gloriosi Corporis mysterium” – „Sław języku tajemnicę”… Bo to naprawdę tajemnica. Tajemnica Boga, który daje się człowiekowi bez reszty. Kiedyś słyszałem rozłoszczoną kobietę, która mówiła do swojego dziecka w sklepie – i śmiałem się potem przez kilka dni – „chcesz mnie zjeść”. Bóg mówi we Mszy św. człowiekowi bez złości i gniewu: „Zjedz Mnie. Skosztuj, jak jestem dobry”… (to psalmista). A człowiek się tego boi albo nie ma ochoty. Dlatego jest mi smutno w Wielki Czwartek, w czasie Mszy św. Chciałbym bardzo, żeby się to zmieniło – dlatego często o tym gadam w kazaniach: „Nie bój się skosztować Boga, rozsmakuj się w NIM”…
Wielki Piątek to dla mnie zawsze była taka próba generalna żałoby po stracie kogoś bliskiego. Bluźnię?
Nie, to nie jest bluźnierstwo. Wielki Piątek zawiera w sobie optykę Pana Boga i optykę człowieka. Optyka człowieka może być „generalną próbą po stracie kogoś bliskiego”, bo codziennie ocieramy się o śmierć. Ona nas straszy, dlatego że jej nie rozumiemy. Mój największy problem podobny jest do wątpliwości Iwana Karamazowa z powieści Dostojewskiego: nie wiem nigdy, jak wytłumaczyć małemu dziecku śmierć mamy czy taty albo komuś dorosłemu cierpienie niewinnego dziecka. Biorę je zawsze w ramiona i ściskając mocno mówię: „Wiesz, Pan Jezus bardzo potrzebował taty (mamy) w niebie” – chociaż wiem doskonale, że dziecko bardziej niż Pan Jezus potrzebuje poczuć bliskość mamy lub ojca. To wielka tajemnica, której nie przenikniemy i dlatego przed każdą tajemnicą lepiej się pochylić, niż próbować ją wyjaśniać. Człowiek ma w swoim życiu sporo „wielkich piątków” – prób generalnych po stracie kogoś ważnego, bliskiego… Ale co ciekawsze, na to wszystko nakłada się optyka Pana Boga, Jego spojrzenie, Jego punkt widzenia. Często to powtarzam, że chrześcijanin jest człowiekiem ślepym, niewidomym. Jego modlitwą jest błaganie: Jezu, powiedz mi, jak jest naprawdę, a nie, jak się mi wydaje. I to Boże „jak jest naprawdę” mówi człowiekowi, że ON doskonale wie, czym jest śmierć, umieranie, odchodzenie. On zwyciężył w sobie naszą śmierć. Pokonał ją! Ona straszy nadal, ale już inaczej! Mądry św. Paweł powie, że Jezus „na życie rzuca światło przez Ewangelię”. Widzisz? Na życie, nie na śmierć! Przez Ewangelię, czyli dobrą nowinę, że Wielki Piątek to nie jest ostatnie słowo, jakie w życiu słyszymy – że potem idzie Niedziela Zmartwychwstania i Jezusowe „Jam zwyciężył śmierć, piekło, szatana”. To są ostatnie słowa. A ta próba generalna? No tak, to przygotowanie się do usłyszenia, że „człek od niej (od śmierci) starszy” – jakby powiedział Norwid. Więc nie bójmy się…
Sobota przynosi ulgę…
Nie wiem, czy w Twoich pytaniach jest to samo spojrzenie, które towarzyszy mi w myśleniu o Wielkiej Sobocie. Mam zawsze przed oczyma, gdy myślę o tym dniu, ikonę Zstąpienia Chrystusa do Otchłani, na której wyciąga on rękę do Adama i wyprowadza go z otchłani do nieba. To jest ulga, tak! Boża, kochająca dłoń, pociągająca cię do góry. Mówiąca ci: „Nie bój się! Chrystus ci jaśnieje”. I dlatego ten obrzęd światła, które wieczorem zapala Kościół krzycząc na cały głos: „Światło Chrystusa!”. Kojące! Dające ciepło, blask! Wygrywające z mrokiem, ciemnością! Sobota przynosi ulgę melodią Orędzia Wielkanocnego „Exultet”, sławiącego „błogosławioną winę” człowieka odkupioną Krwią Chrystusa. Ulga! Bo „umiłował nas przed założeniem świata” – czujesz to? Że zanim Bóg miał pomysł na słońce i tęczę, na gwiazdy i spadające meteoryty, na przypływy i odpływy morza – miał pomysł na nas. I zakochał się w nas, zanim powiedział: „Niech się stanie światło”. I zanim widział, że „to było dobre”. To wstrząsa, jak się dociera do tego świadomością. I przynosi ulgę. Masz rację… Bo czujesz, że Pan Bóg – jak na tej ikonie – bierze cię za rękę i mówi: „Nie bój się, chodź”. Wiesz, że nie pobłądzisz… I co ciekawsze, że nie idziesz sama. On idzie z tobą! Co za ulga!
Obrzędowość ludowa w prowadza do Wielkiejnocy swoistą magię. Obłaskawia grozę – tak mi się wydaje. Tajemnica Wielkiejnocy jest trochę podszyta grozą. Nadzieja ma swoją cenę – skarć mnie, jeśli mówię rzeczy niestosowne.
No pewnie, że cię skarcę! Najpierw za „magię”. Nie ma magii w wierze, w obrzędach ludowych. Irytuje mnie ta modna nowomowa: magiczne święta, magia świąt… Magia nie ma nic wspólnego z Panem Bogiem, z wiarą. Obrzędowość ludowa – jak nazywasz całą sferę zachowań, zwyczajów, tradycji – próbuje zawsze na swój sposób tłumaczyć treści, które teologia czyni niezrozumiałymi dla maluczkich. To wina teologów, którzy – jak mówił Pan Jezus – „mając klucze Królestwa” zamykają je dla innych, sami nie chcąc do niego wchodzić. Nie wiem dlaczego sądzisz, że tajemnica Wielkiejnocy jest podszyta grozą? Może dlatego, że tematem centralnym staje się pojedynek między życiem i śmiercią? „Śmierć starła się z Życiem i w boju, o dziwy, choć poległ Wódz Życia, króluje dziś żywy” – jak to śpiewa Kościół w słowach wielkanocnej Sekwencji. Ale popatrz, że ludowe zwyczaje tych dni nie służą „obłaskawianiu grozy” – jak to określasz – one bardziej tłumaczą to, co czasami jest trudne dla człowieka, przy pomocy zachowań, obrazów, bardzo konkretnych, bardzo jasnych. Może mniej niż strach, bojaźń, lęk – człowiek stara się przeniknąć TAJEMNICĘ, jaka płynie z tych dni.
A jeśli nie ma wiary?
Pamiętasz tę scenę „Rozmów kontrolowanych” Barei? Wigilia w mieszkaniu dysydenckim i Wigilia w domu z betonu komunistycznego: w jednym serdeczna atmosfera, opłatek, życzenia, wzruszenia, kolędy, a w drugim: „taka nowa świecka tradycja. Oj, nie mamy opłatka! A, to nic! Podzielimy się jajeczkiem. Zdrowia!”. Jak nie ma wiary, to zostaje „taka nowa, świecka tradycja” – niezrozumiałe gesty, dekoracje, zachowania. I nic więcej! Czy Wielkanoc ma wtedy jakieś przesłanie? Obawiam się, że nie. Jest wolne, niektórzy wyjeżdżają w egzotyczne kraje, żeby nie zostawać – jak to sami określają – w tym klimacie bezsensownych świąt. Wielkanoc mówi Bożym głosem: „Jam zwyciężył!” i w tym Bożym zwycięstwie odkrywamy nasze codzienne zwycięstwa, nasze sukcesy, nasze spełnione nadzieje. A jeśli nie ma w tym wiary, to nie pozostaje nic… Tak się mi teraz nasunęło to stwierdzenie św. Jana Pawła II z jego początku pontyfikatu: „Człowieka nie można do końca zrozumieć bez Chrystusa! I człowiek sam siebie nie może do końca zrozumieć bez Chrystusa – bo Chrystus przynosi klucz do zrozumienia świata i człowieka”. Może Ci się wydawać teraz, że trochę „księdzuję”, ale tak jest naprawdę: tak czuję nie jako ksiądz (uff, jak nie lubię takiej dychotomii: ksiądz – zwykły człowiek), ale jako człowiek wierzący. Tak myślę! Tak się mi wydaje!
Ostatnie komentarze