Wracam, jak do domu – rozmowa z synem generała Bronisława Prugara-Ketlinga
Dziś Święto Wojska Polskiego. Z tej okazji przypominamy wywiad, jaki w „Tygodniku Sanockim” ukazał się trzy lata temu: Jak to jest być synem znanego ojca? Czym jest nowoczesny patriotyzm? Co potrafią lokalne społeczności? Czy Sanok mógłby cokolwiek zaproponować innym polskim miastom? Jak rozwijała się fotochemia na Politechnice Warszawskiej? – z Zygmuntem Prugarem-Ketlingiem rozmawia Małgorzata Sienkiewicz-Woskowicz
Często bywa pan w Sanoku?
Przyjeżdżam na wszystkie jubileusze, kiedy jestem zapraszany i gdy dzieje się coś ciekawego. Sanok traktuję jak miasto rodzinne, chociaż tutaj się nie urodziłem, ale tu spędziłem dziecięce i młodzieńcze lata, stąd pochodzi moja rodzina. Tutaj kończyłem średnią szkołę i działałem w harcerstwie, miałem wielu przyjaciół. Wracam do Sanoka jak do starego rodzinnego domu. Życzliwość ludzi jest dla mnie uspokojeniem po pracy, po rozmaitych zawirowaniach życiowych. Tutaj odpoczywam.
Być synem patrona szkoły – jakie to uczucie?
Jestem zaszczycony, że miasto obdarowało jedną z nowo wybudowanych szkół imieniem mojego ojca. Ta szkoła powstała dzięki staraniom grupy ludzi, którzy działając wbrew ówczesnej administracji uparli się, by przeforsować pewną ideę. Jako społeczeństwo nie mieliśmy właściwie nic do powiedzenia w PRL-u, a jednak tej grupie udało się pomysł zrealizować. Zawsze przyjeżdżałem tutaj chętnie i poniekąd czerpałem siłę z kontaktów z tymi ludźmi, potem także z młodzieżą. Wiedziałem, że tworzy się tutaj coś bardzo pozytywnego, coś, co można, bez patosu, nazwać społeczeństwem patriotycznym. Dziś wszyscy mówią o tworzeniu społeczeństwa obywatelskiego. Myślę, że w Sanoku to społeczeństwo jest realizowane i widzę, że daje znakomite efekty.
Po przejściu na emeryturę znalazł pan dla siebie nowe zajęcie…
Przez wiele lat pracowałem w kinematografii, w telewizji. Obecnie, na emeryturze od wielu lat, realizuję swoją pasję, jaką jest historia. Prowadzę Fundację Żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, współpracuję z emigracją żołnierską w Londynie, opiekuję się i zarządzam specjalną kwaterą na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Mam wiele satysfakcji z pomocy, której się udziela tym wszystkim żołnierzom, którzy po latach tułaczki chcą wrócić do Polski, by spocząć w polskiej ziemi.
Na Powązkach, przy grobie ojca spotyka się pan z uczniami z SP1.
Mam do czynienia z młodzieżą z różnych zakątków kraju, przede wszystkim z Warszawy. Muszę powiedzieć, że ostatnie spotkanie z delegacją młodzieży z Sanoka na Powązkach przy grobie mojego ojca było czymś absolutnie wyjątkowym. Byłem zaskoczony pytaniami, jakie mi zadawano. Pytaniami dziecięcymi, ale pełnymi filozofii i mądrości. Tutaj, w Sanoku dzieje się coś naprawdę dobrego i warto to popularyzować. Uczestniczę w różnych spotkaniach, upamiętniających wydarzenia sprzed lat, mam prawnuki w wieku tej młodzieży, która uczy się w szkole imienia mojego ojca. W Warszawie są może większe sale, droższe dekoracje, ale nastrój i zaangażowanie w Sanoku są wyjątkowe. Byłem bardzo wzruszony, uczestnicząc w uroczystościach okazji jubileuszu szkoły i dnia patrona.
Zwrócił pan uwagę na kilka szczegółów…
Poznałem anglistę, który działa jak absolwent wydziału reżyserii akademii teatralnej. Byłem zachwycony jego pracą z młodzieżą. Podczas akademii występowała Lenka – cudowne dziecko. Zapomniała tekstu, przerwała występ… Po akademii poprosiłem panią dyrektor, żeby przekazała Lence bukiet kwiatów, który dostałem. I potem miałem wspaniałą rozmowę telefoniczną z mamą Lenki i samą Lenką, która tak pięknie mi dziękowała, że tę rozmowę, nagraną – bo nagrywam rozmowy, dlatego, że mam już prawie 90 lat i mogę o czymś zapomnieć – zachowam na pamiątkę. Tak, jestem pełen podziwu dla wychowania patriotycznego, jakie realizuje się w tej szkole. Wzrusza mnie spontaniczność i szczerość, które temu wszystkiemu towarzyszą. Uważam, że jest to godne nagłośnienia i spopularyzowania.
Mam pan ciekawe podejście do nauczania historii.
Uczenie historii na grobach, na indywidualnych losach jest skuteczne; mówienie o masie ludzkiej – nie.
Porozmawiajmy o pańskim ojcu. O pana pamięci o nim.
O ojcu słyszałem tylko dobrze. Nie spotkałem nikogo, kto miałby jakiekolwiek pretensje. Jego działania były systematyczne jako żołnierza świadomego, ze każdy rozkaz jest pisany krwią żołnierzy. Ojciec wiedział, że śmierć żołnierza w walce jest nieunikniona, ale nikt z nas nie wie, co ten człowiek, który ginie, mógłby zrobić dla społeczeństwa, gdyby żył. Lepiej jest dla ojczyzny pracować, niż dla niej umierać. Giną zazwyczaj najbardziej wartościowi żołnierze. ludzie wrażliwi decydują się na bohaterskie zrywy. Powstańcy warszawscy nie szli do walki dla sławy. Pieśń, poezja, ojczyzna – to był zew. Ale to działa tylko na człowieka wrażliwego.
Pański ojciec nie był zwolennikiem brawurowych szarż.
W 1939 roku pod Krzywczą była bitwa i tam została urządzona zasadzka na niemiecką dywizję. Przepuszczono zwiady, zaczęło się starcie. Ponieważ ostrzeliwanie drogi i jednostek było skuteczne, Niemcy się schowali w Babicach. Przy każdym domu stały niemieckie pojazdy. Można było rozbić dywizję, ale niszcząc miasteczko i ludzi. Czy zmieniło by to przebieg działań wojennych? Nie. Zapewne okryło by chwałą i sławą atakujących. Ale oni się wycofali. Dzisiaj Krzywcza i Babice ocalały. Obchodzą uroczyście rocznicę wrześniowej bitwy. Podobne sytuacje zdarzały się ojcu później, już poza granicami kraju, wielokrotnie. Wracając z wojny ojciec powiedział, że jego przepustką do historii jest nie ilość zabitych żołnierzy, czym chlubi się wielu generałów, ale ilość wykształconych, także w czasie wojny, w tym najtrudniejszym okresie.
To bardzo nowoczesne rozumienie patriotyzmu.
Wszyscy bronią nieprzemyślanych decyzji, uważając że na tym polega budowanie sympatii dla wojska, bohaterstwa, patriotyzmu… Dla mnie wydanie rozkazu o Powstaniu Warszawskim było zbrodnią, podjętą może przez brak rozeznania w sytuacji. Zginęło 2000 Niemców i 150 000 ludzi, w większości kobiet i dzieci, którzy nie chcieli umierać. Zniszczono miasto, budowane przez kilkanaście pokoleń. Nawet zwycięstwo w Powstaniu niczego przecież by nie zmieniło…Politycy nie przejmują się stratami ludzkimi, oni szukają korzyści politycznych.
I są coraz bardziej skuteczni…
Ludzie, dążący do władzy, uprawiają populizm: obiecują, kłamią, zobowiązują się do czegoś… Większość krajów Europy Zachodniej z tym się zmaga. Większość społeczeństw nie jest jednak tak łatwowierna, jak polskie.
Ratunkiem może być solidna edukacja.
Dziś, po tych wszystkich reformach serwuje się też wiedzę, która nikomu się nie przyda do czegokolwiek. Tracą na tym autorytety. Profesor nie jest już autorytetem, jak kiedyś… Dlatego tak ważne wydają mi się miejsca, w których dzieje się coś pozytywnego, autentycznego. Pobudzanie do myślenia młodzieży mnie osobiście daje wielką satysfakcję. Spotkania, rozmowy – to jest tym młodym ludziom potrzebne. To oni chcą rozmawiać, oni stawiają pytania. Nie wolno im opowiadać frazesów. Młodzi wyczuwają, kiedy rozmówca mówi to, co myśli, w co wierzy, kiedy jest szczery, i tylko wtedy słuchają. Mam wrażenie, że tak właśnie jest w szkole, o której dziś rozmawiamy: tam się dzieje wiele dobrego. I mówię to nie dlatego, że szkoła nosi imię mojego ojca. Spotkania z tą szkolną społecznością bardzo wiele dla mnie znaczą.
Życie zawodowe związał pan z Wytwórnią Filmów Dokumentalnych. Opowie pan o tym?
Kończyłem wydział chemiczny Politechniki Warszawskiej. Zawsze interesowałem się kinematografią, filmem. Już jako student założyłem Koło Fototechniki na PW. Byłem jednym z pierwszych, bodajże wśród piętnastu, absolwentów Politechniki Warszawskiej, którzy ukończyli fototechnikę filmową. W czasie studiów znalazłem się w trudnej sytuacji finansowej; ojciec, nieżyjący, był oskarżony o spisek, cofnięta została renta… Wytwórnia filmowa zaproponowała mi stypendium, które przyjąłem i pracowałem tam, przechodziłem szczeble od laboranta, kierownika laboratorium… Potem pojawił się kolor. Uzupełniałem wiedzę w Londynie, zostałem dyrektorem technicznym Wytwórni. Był to początek polskiej kinematografii. Wkrótce telewizja zaczęła być ważna i przeszedłem do telewizji z zadaniem uruchomienia koloru. Przepracowałem dziesięć lat. W stanie wojennym mnie wyrzucono, przez osiem miesięcy nie miałem pracy. Przyjaźniłem się z reżyserami i oni wymogli, że ja do wytwórni filmowej wróciłem. Kończyłem pracę jako dyrektor naczelny Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych w Warszawie, która była najnowocześniejszą polską wytwórnią filmową, produkującą najważniejsze filmy. Zdecydowałem się jednak na wcześniejsze odejście na emeryturę. Zająłem się historią; środowisko londyńskie proponowało, żebym przejął Fundację. Były to lata 90.
Dlaczego emerytura?
Będąc czołowym technikiem, który wytycza kierunki rozwoju, w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że bardzo szybko zmienia się technika robienia filmów. Kończy się taśma światłoczuła, wchodzi magnetyczna i zapis cyfrowy, to jest coś zupełnie innego. Cała wiedza i doświadczenie, jakie miałem, stawały się bezużyteczne. Uczenie się tego, z czym współcześnie młodzi się rodzą, wydało mi się ponad siły. Dziś w filmie nic się nie „kręci”, wszystko się zapisuje w pamięci dysków i można przetwarzać elektronicznie. To coś zupełnie innego i wiedziałem, że nie sprostam konkurencji. Zająłem się historią i nie żałuję.
Ostatnie komentarze