Wybrał Bieszczady zamiast Ameryki – rozmowa z Julianem Lenczykiem

Rzuć wszystko i wyjedź w Bieszczady! Któż nie słyszał tego powiedzenia. Stało się ono tak kultowe, jak słynne „Z twarzy podobny zupełnie do nikogo” z Misia Barei. Co roku w Bieszczady napływa fala turystów, bo jak  mówi przysłowie „W Bieszczady przyjeżdża się raz, później tylko wraca”.

Jadąc od strony Cisnej, po prawej stronie w niewielkiej dolinie dostrzegamy Karczmę Brzezniak, jest ona widoczna z drogi i nie ma obaw, że turysta będzie kluczył po drodze, by odnaleźć zjazd.

Schodząc ze szlaku, chyba każdy turysta, głodny jak wilk marzy o porządnym posiłku, który dostarczy mu nie tylko pełnego brzucha, ale pewnych walorów smakowych i jednocześnie zapozna z kuchnią regionu. Oczywiście, jak wszędzie, również z Bieszczadach spotykamy niewymagających turystów, którzy najchętniej zjedliby kebaba, albo zwykłego burgera i tacy, przy dozie szczęścia również znajdą lokal, który zaserwuje im fast food na miarę budy z Dworca Centralnego.

Jeżeli jednak marzy Wam się porządne jedzenie oraz rozsmakowanie w kuchni karpackiej to jest kilka takich restauracji w Bieszczadach, w tym właśnie Karczma Brzeziniak. Na próżno szukać w karcie sławnych „Placków po Bieszczadzku”, bo jak mówi sam właściciel, nie lubi gdy na sali unosi się zapach smażeniny i faktycznie, estetyka miejsca i przyjemny zapach wydobywający się z kuchni sprawia, że ślina sama napływa do ust.

Nie Ameryka a Bieszczady

Zarządzana latami przez dzierżawców karczma trzy lata temu stanęła na progu szekspirowskiego „Być albo nie być”. Poprzedni dzierżawca z powodów zdrowotnych nie mógł już zarządzać restauracją. I chociaż miejsce mogło oczekiwać na kolejnego chętnego, właściciele pragnęli, by karczmą zajęły się dzieci. Julian Lenczyk wraz z narzeczoną Weroniką jedną nogą byli już w Ameryce. W ostatniej chwili zmienili plany i postanowili przejąć biznes należący do rodziny. Czy było łatwo? Nie! Ale które początki są proste?

Julian Lenczyk, sanoczanin, swoją przyszłość związał z Bieszczadami, a konkretnie z karczmą Brzeziniak w Przysłupiu. Julian od dziecka był emocjonalnie związany z Bieszczadami. Bez względu na wykonywaną pracę i dzielącą go odległość zawsze tu wracał. „W zimie praktycznie tu mieszkałem. Kiedy tylko spadł śnieg ja byłem w domku w Zawozie skąd miałem znacznie bliżej w góry, niż na przykład z Sanoka” – mówi z radością. – „Jestem zakochany w Rawkach i często się śmieje, że jeżeli coś tam wyje zimą to ja, nie wilki”.

Czy kiedykolwiek przeszło Ci przez myśl, że będziesz prowadził restaurację w Bieszczadach?

Chyba nie. Wykonywałem dużo różnych zajęć. Studiowałem prawo, odbywałem praktyki w Kancelarii Prawnej,  wyjeżdżałem do stanów zjednoczonych, ale to nie była moja bajka. Stwierdziłem, że siedzenie przez 8 godzin w zamkniętym pomieszczeniu nie jest dla mnie. To było marzenie ojca, ale nie moje i patrząc z perspektywy czasu dało mi sporo doświadczenia i wiedzy, jednak to nigdy nie była droga, którą chciałem podążać. Zajmowałem się również nieruchomościami, pracowałem dla Grosaru w Sanoku, ale cały czas wracałem w Bieszczady. Zdarzało się, że po pracy wyjeżdżałem w góry, a rano jechałem prosto do pracy. Cały czas mnie tu ciągnęło. Jako młody chłopak startowałem w regatach na Solinie, w międzyczasie zrobiłem kurs instruktora żeglarstwa i udało się nawet poprowadzić kilka szkoleń.

Nazwa „Brzeziniak” skąd się wzięła?

Rodzice mojej narzeczonej pochodzą spod Warszawy. Początkowo była tu tylko smażalnia ryb, z czasem zaczęło brakować miejsca, więc postanowili zainwestować w rozbudowę. Udało się kupić ziemię na której stoi karczma. Pierwsze wybudowano dom z pokojami, później powstał pensjonat, a na samym końcu karczma, łącznie 65 miejsc noclegowych. Jak się tu wszystko zaczynało budować, za karczmą i wokół rośnie brzozowy lasek i pewnego dnia ktoś rzucił hasło „Ale tam jest ładny brzeziniak[1]”. Właściciele nawet nie znali tego słowa. Zapytali się „Co?”. „No przecież macie Brzozy” i tak zostało.

Jaki był zamysł w prowadzeniu karczmy? Od początku wiedziałeś, co chcesz tu zrobić?

Długo zastanawiałem się, w jakim kierunku ruszyć. Moją ulubioną górą w Bieszczadach jest Mała i Wielka Rawka, stamtąd prowadzi szlak na Krzemieniec, gdzie znajduje się Trójstyk – Polska, Słowacja, Ukraina. Tędy przebiegały szlaki handlowe. Turystycznie raz to był nasz region, a raz należał do Ukrainy. Trochę się tu pomieszało. Nie chciałem się zamknąć tylko na kuchnię polską będąc w Karpatach. Brakuje nam w karcie słowackiego prażonego sera, ale może z czasem wrócimy do niego. Mamy schabowego, ale jest on smażony w jajku, a nie w panierce. Chcieliśmy odbudować kuchnię karpacką i to był główny cel. Nie zatrudniłem nikogo ze starej załogi. Nie podobało mi się menu i sposób przyrządzania. Każdy kto schodzi z gór potrzebuje zjeść dużo, świeże i smaczne. Na tym oparłem naszą kuchnię. Naszym kucharzem jest Jacek Śliwiński. Człowiek z Baligrodu. Kilkadziesiąt lat temu wyemigrował na Lubelszczyznę, gdzie prowadził  m.in kuchnie w hotelach trzy i czterogwiazdkowych i to nie jako zmianowy, a Szef Kuchni. W wyniku wielu życiowych perturbacji wrócił w Bieszczady. Ja wtedy szukałem kucharza i tu doskonale zadziałała poczta pantoflowa. Jeden drugiemu i trafiliśmy na siebie. Od trzech lat prowadzi kuchnię Brzeziniaka i nie wyobrażam sobie, by miał to być ktoś inny.

W karcie serwujecie smaki karpackie i kresów wschodnich. Powrót do korzeni?

Tak. W końcu żyjemy na styku kultur. Chciałem, by w naszej karcie były dostępne karpackie smaki, ale oparte właśnie na zdolnych dłoniach dziewczyn z Ukrainy. Powiem szczerze, nie ujmując naszym cudownym gospodyniom, dziewczyny na Ukrainie zostały wychowane zupełnie inaczej, a ich miłość do produkcji jedzenia jest godna podziwu. Dziewczyny naprawdę się martwią, czy danie które zrobiły im wyszło, bo gdyby byłoby inaczej chciałyby przygotować je powtórnie. W karcie mamy jajecznicę na oscypku, co również podpowiedziały mi dziewczyny z Karpat i chociaż początkowo nie byłem entuzjastycznie nastawiony do tego pomysłu, bo nie mogłem sobie wyobrazić takie połączenia smaków, okazało się to strzałem w dziesiątkę. Ta pozycja śniadaniowa robi furorę wśród gości. Warto jednak wspomnieć, że w karcie posiadamy również potrawy wegetariańskie.

Ile osób zatrudniasz?

W sezonie jest to 16 osób. Na “Bies Czad Blues” jest nad 22 osoby, czyli wszystkie ręce na pokład. Na co dzień jest 12 osób, a w weekendy 14.

Koronawirus wstrząsnął turystyką, jak Wy przebrnęliście przez ten „zamknięty” czas?

Tak się składa, że my zawsze w okresie marzec – kwiecień zamykamy. Ostatniego dnia ferii zamykamy karczmę dla turystów, więc ten najgorętszy czas w pandemii i tak mieliśmy zamknięte. Co roku tak robimy, więc te dwa miesiące nie odcisnęły na nas piętna. Byliśmy gotowi przetrwać do sierpnia, ale nie chcę myśleć, co by było gdyby izolacja potrwała dłużej.  Na razie pomimo wszelkich obostrzeń sanitarnych turyści przyjeżdżają i wszystko jest stabilne.

Czy ten sezon może być rekordowy jeżeli chodzi o ilość turystów w Bieszczadach?

Powiem to w sierpniu, dlatego że Boże Ciało sprowadziło na nas prawdziwą inwazję. To nie był po prostu przyjazd turystów. Wszyscy się rzucili w Bieszczady, by zaczerpnąć chociaż troszkę powietrza, a przede wszystkim wyjść z domu i dosłownie zakorkowało wszystko.  Nie byliśmy w stanie obsłużyć takiej liczby turystów, ale ludzie wytrwale czekali w kolejkach. Teraz jest stabilnie. Jeszcze nie widać takiego boomu, ale lipiec zawsze był spokojniejszy. Więcej turystów przyjeżdża w sierpniu i na jesień.

Wspomniałeś o Bies Czad Blues…

Tak. Od 6 do 8 sierpnia w Siedlisku Brzeziniak odbywają się Spotkania Muzyczne  “Bies Czad Blues”. Do pensjonatu zjeżdżają się muzycy i przez trzy dni rządzi tu klimat mocno bluesowy. Bardzo ciekawie wygląda formuła jam session. Oczywiście jest ustalony line up, by nie wprowadzać chaosu, ale z każdą godziną robi się swobodniej. Instrumenty milkną. Nagle ktoś zaczyna grać na przykład na harmonijce, po chwili kolejne osoby zajmują miejsca za instrumentami, słysząc muzykę ktoś zaczyna śpiewać. I muzycy, którzy na co dzień nie grają ze sobą zaczynają to robić tworząc niesamowitą muzykę i niezapomniany klimat. Trzy dni nie śpimy. Ośrodek jest wypełniony muzykami. Nie dalibyśmy rady tego sami zorganizować. Ekipa “Bies Czad Blues” organizuje to przede wszystkim  od strony muzycznej. Cały ośrodek jest zarezerwowany dla ekip muzycznych, producentów i organizatorów. To nie jest duży festiwal, ludzie przyjeżdżają tu od lat, znają się i chociaż na co dzień mają swoje sprawy i nie ma możliwości by się spotkać, bo są rozrzuceni po całym świecie to spotykają się właśnie tutaj na “Bies Czad Blues“.

Emilia Wituszyńska

[1] Las lub zagajnik brzozowy (przyp. Redaktora)