Honorowy Obywatel z poczuciem humoru. Jerzy Ginalski ma głos
Ludzie inteligentni, spełnieni w pracy zawodowej, o swoich dokonaniach opowiadają, zachowując elegancki cudzysłów tam, gdzie mowa o ogromnym wysiłku twórczym. Potrafią też z wdziękiem odsłonić momenty, kiedy wędrowali „pod górę”, potykając się o niedorzeczne przeszkody. „Mam pewne obawy, ponieważ honorowe obywatelstwo przyznaje się wybitnym osobistościom i autorytetom moralnym, a ja ani jednego, a tym bardziej drugiego warunku nie spełniam… Na całe szczęście przyznaje się je też osobom, które zostawiły trwały ślad w historii danej miejscowości , i tu czuję się już trochę mocniejszy i poniekąd usprawiedliwiony… „ – mówił Jerzy Ginalski, przyjmując od władz samorządowych tytuł Honorowego Obywatela Sanoka.
Pierwsza praca
Pierwszą pracę podjąłem w stanie wojennym w zbiorczej szkole gminnej, do czego zmobilizował mnie powszechny wówczas obowiązek pracy. Jako archeologa średnio mnie satysfakcjonowało pełnienie stanowiska samodzielnego referenta do spraw socjalnych i osobowych. Do moich zadań należało wydawanie bonów żywnościowych czyli tych tak zwanych „kartek”. Powiedziano mi, że to zadanie niezwykle odpowiedzialne, więc bardzo się starałem, bijąc pieczątki w dowodach osobistych – takich w formie książeczek… W drugim dniu mojej pracy przyszły do tejże szkoły talony na buty. Pech chciał, że ja jeden z tych talonów wylosowałem i podniósł się bunt: że jak to jest możliwe?! Dopiero przyszedł do pracy, a już dostał buty! Więc ja wtedy wspaniałomyślnie zrezygnowałem z tego talonu obuwniczego, przez co oczywiście zyskałem w oczach dość licznego grona szkoły, ale już wiedziałem, że długo miejsca tam nie zagrzeję. Po trzech miesiącach pracy przeniosłem się do wydziału kultury i sztuki Urzędu Wojewódzkiego w Krośnie, a potem do biura Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków.
Tajniki administracyjnej roboty
W urzędzie poznawałem tajniki administracyjnej roboty, przechodząc w zasadzie wszystkie szczeble, na Starszym Inspektorze Wojewódzkim kończąc. Zajmowałem się między innymi nadzorem nad muzeami i to też było dla mnie niezwykle stresujące, ponieważ miałem dwadzieścia parę lat i jeżeli wysyłano mnie na kontrolę do muzeów, którymi zarządzali doświadczeni dyrektorzy, było to co najmniej niezręczne… W tej właśnie pracy po raz pierwszy poznałem Jerzego Czajkowskiego. Pamiętam takie zdarzenie: niektóre jednostki wojewódzkie miały samochody służbowe i był zwyczaj, że przydzielano je na dyżury do Komitetu Wojewódzkiego jedynej wtedy partii. Gdy kolej padła na Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, to Jerzy Czajkowski powiedział, że on samochodu nie da. Wtedy z podziwem popatrzyłem na niego, bo przecież były to czasy, kiedy przewodniej sile narodu nikt niczego nie odmawiał. Pomyślałem sobie, że to musi być bardzo ważne stanowisko, skoro dyrektor ma taką mocną pozycję. Gdyby ktoś wtedy powiedział, że za jakiś czas będę tam dyrektorem, to pomyślałbym sobie, że jest chyba z innej planety..
Tęskniłem za wykopaliskami
… ale ja tęskniłem za wykopaliskami, chciałem się zrealizować w swoim zawodzie. Przeniosłem się do muzeum Okręgowego w Krośnie, tam przepracowałem trzy lata – wreszcie! – uczestnicząc w wykopaliskach, między innymi koło Nowego Żmigrodu. Po trzech latach stwierdziłem, że to też nie jest miejsce dla mnie. Nieważne, co było powodem, może niezbyt satysfakcjonujące odkrycia, może zbyt ostry dyrektor, bo ciągle czułem jego bat nad głową, a pod takim pręgierzem trudno było się rozwinąć, więc przeniosłem się do Biura Badań i Dokumentacji Zabytków, które później przekształciło się w Państwową Służbę Ochrony Zabytków, i tu mogłem realizować swoje pasje.
Wierny jednej organizacji
Był to czas, kiedy odbywało się wiele konkursów na różne stanowiska, nie tylko dyrektorskie, i ja też w takich konkursach brałem udział. Jedne wygrywałem, inne przegrywałem, ale jednego konkursu nie zapomnę. Zadano mi pytanie o podtekście typowo politycznym: jakiej organizacji jestem wierny i z jaką się identyfikuję. Poprosiłem przewodniczącego komisji konkursowej o wycofanie pytania, ale ten stwierdził, że skoro to pytanie padło, to powinienem na nie odpowiedzieć. Bez dłuższego namysłu odpowiedziałem, że jestem wierny tylko jednej organizacji i to od lat młodzieńczych, i to jest Polski Związek Wędkarski. Przewodniczący poprosił mnie wtedy o powagę wypowiedzi, oczywiście konkurs przegrałem i z czasem okazało się, że chyba dobrze, bo gdybym go wygrał, to pewno dzisiaj byłbym zupełnie gdzie indziej. Parafrazując: to dzięki rybom znalazłem się w Sanoku… Sam zresztą jestem zodiakalną rybą.
Na Horodyszczu i na zamkowym wzgórzu
Nastał wreszcie rok 1996, kiedy rozpocząłem badania archeologiczne na górze Horodyszcze. Uczestniczyli w nich m. innymi Maria Zielińska, Katarzyna Winnicka, Andrzej Romaniak – wtedy niespełna trzydziestoletni pracownik Muzeum Historycznego w Sanoku. Te badania wreszcie zaspokoiły moje archeologiczne żądze. Udało się zlokalizować wczesnośredniowieczny Sanok. Gościny wtedy udzielił mi dyrektor Wiesław Banach i mieszkałem na wzgórzu zamkowym, na tak zwanej dozorcówce, gdzie magazynowałem wszystkie znaleziska z dziennego urobku. Kiedyś jeden z dozorców przez otwarte drzwi zobaczył szkielety, które suszyły się na podłodze i stwierdził, że on w takich warunkach służby pełnił nie będzie, szczególnie w nocy. Wiem, że to było wbrew obecnym normom sanitarnym, ale nie mając wyjścia, schowałem kości do wnętrza wersalki. Mogę powiedzieć, że jako jedyny spałem z dawnymi sanoczanami. Kości pochodziły sprzed kilkuset, niektóre sprzed tysiąca lat.
Spotkanie w parku
Przez pewien czas piastowałem stanowisko dyrektora Muzeum Historycznego w Dukli, mieszczącego się w pałacu. Mieszkałem na terenie muzeum i spacerując kiedyś po parku, ujrzałem eleganckiego mężczyznę, który przechadzał się po obejściu i zaglądał to tu, to tam, więc podszedłem do niego, przedstawiłem się i zapytałem, czego on tu szuka. Na co on: Nazywam się Jan Tarnowski i to ja pana powinienem zapytać, czego pan tu szuka. Na początku nie było miło, ale rozstaliśmy w pokoju, bo się okazało, że Jan Tarnowski jest archeologiem i znaleźliśmy jakiś wspólny temat. Będę to zdarzenie pamiętał, ono ma oczywiście bardzo szeroki kontekst…
Nie byłem „stąd”
Kiedy pojawiła się możliwość objęcia steru w sanockim skansenie, nie miałem wiele czasu na zastanowienie, choć było się nad czym zastanawiać, ponieważ miałem wiele obaw i to z różnych względów. Po pierwsze – nie byłem stąd, a stosunki między miejscowościami podkarpackiego trójmiasta, czyli między Jasłem, Krosnem i Sanokiem były, delikatnie mówiąc, średnie. Po drugie – nie jestem z wykształcenia etnografem, lecz archeologiem i nie wiedziałem, jak to zostanie odebrane przez środowisko. I w końcu – czy podołam i będę w stanie zastąpić gospodarza, który 27 lat rządził tym muzeum i doprowadził do tego, że było ono znane nie tylko w Polsce, ale i w Europie. Postanowiłem spróbować…
Szwejk przy Galicyjskim Rynku
Przez Galicyjski Rynek o mało co nie zrezygnowałem z pracy. Długo się przygotowywałem do realizacji tego projektu. Wstąpienie do Unii Europejskiej otworzyło wiele możliwości. Stanęliśmy przed szansa, która o mały włos, a spaliłaby na panewce. Jeden z radnych wojewódzkich na posiedzeniu stwierdził, że Rzeszów nie będzie finansował tego projektu ze względu na nazwę „galicyjski” rynek. Radnemu przymiotnik „galicyjski” kojarzył się ze zbrodniczą formacją z okresu II wojny światowej i dostałem pismo, w którym z tego właśnie powodu nasz piękny projekt został wyrzucony z wojewódzkiego planu inwestycyjnego. Padały ciężkie określenia, że finansowanie projektów, w których jest nazwa Galicja czy galicyjski, jest wręcz sprzeczne z konstytucją! Te pisma teraz zajmują poczesne miejsce w mojej prywatnej teczce z oznaczeniem „kurioza”. Postanowiłem nie odpuszczać i walczyłem dalej o utrzymanie nazwy, która była najbardziej odpowiednia, bo i geograficznie, i kulturowo, i historycznie określała przecież nasze zamierzenia. A tymczasem rozpętała się zawierucha prasowa i pojawiały się w gazetach takie tytuły, jak „Brzydkie słowo na „g”, tylko nie Galicja”, a nawet „Rzeź na galicyjskim rynku” czy „Galicyjski rynek i wojak Szwejk”. Wypowiadały się autorytety – nie pomogło. Profesorowie uniwersyteccy wskazywali, że Galicja jest przecież powszechnie używanym terminem, że są czasopisma naukowe, które mają w tytule nazwę Galicja. Ja uczepiłem się nawet takich argumentów, jak pociąg, który nazywał się „Galicja”, i salceson „galicyjski”, który można kupić w sklepie – przecież nikt nie chce tych nazw zmieniać. Wszystko na darmo. W końcu jeden z dziennikarzy przeprowadził wywiad z tymże radnym i ów radny stwierdził, że Sanok jest dosyć dziwnym miastem, skoro nawet Szwejkowi pomnik postawiono, a Szwejk w Sanoku był tylko na chwilę i w dodatku w burdelu.
Wywód przeczytał Leszek Mazan, najbardziej znany „szwejkolog”, i zabrał głos w dyskusji. Powiedział wtedy, że życzy owemu radnemu, żeby odwiedził w jakimś mieście tego rodzaju przybytek, ale żeby zrobił to tak skutecznie, aby mu tam postawili pomnik. Czara się wtedy przelała, zostałem poproszony po raz kolejny na tak zwany dywanik, gdzie polecono mi położyć kres tego typu dyskusjom. Nie miałem nic do stracenia i powiedziałem, że kres będzie położony, jeżeli nazwa zostanie utrzymana. Może jeszcze warto, bym przypomniał, jaka nazwę proponowali ówcześni urzędnicy. Mrożek by tego nie wymyślił! „Dziewiętnastowieczny rynek miasteczka województwa podkarpackiego”!
Projekt został poddany jeszcze raz pod głosowanie i jednym głosem zwyciężyła nazwa „Galicyjski Rynek” Batalia zakończyła się powodzeniem i poniekąd to też po trosze Szwejk przyczynił się do tego ostatecznego sukcesu.
Przez cały okres mojej pracy w Sanoku miałem ten komfort psychiczny, że mogłem realizować projekty, które już wcześniej zostały wymyślone przez moich znakomitych poprzedników: Aleksandra Rybickiego i Jerzego Czajkowskiego. Miałem do dyspozycji doświadczoną załogę, więc realizacja wszystkich projektów nie była aż taka trudna. ale na sam koniec mojej zawodowej drogi – bo powoli ta meta już mi się rysuje – chciałem dołożyć coś swojego, od początku do końca, i tym czymś była rekonstrukcja osiemnastowiecznej synagogi, która jest jedynym tego typu obiektem w europejskich muzeach na wolnym powietrzu.
W pracy odnalazłem siebie…
Przez lata w Sanoku współpracowałem z 6. starostami , z 5. burmistrzami reprezentującymi różne opcje i różne poglądy, ale zawsze, kiedy była mowa o skansenie, wszystkie drzwi miałem otwarte i to bardzo sobie cenię i serdecznie dziękuję zarówno obecnie urzędującym włodarzom miejskim i powiatowym, jak i poprzednim.
Dziękuję wszystkim, którzy wyłonili i poparli moją kandydaturę do tego zaszczytnego tytułu, dziękuję współpracownikom – odbieram zaszczytny tytuł także dzięki nim. Dziękuję bliskim – Katarzynie oraz moim dzieciom, Małgorzacie, Katarzynie i Jankowi, który jest rodowitym sanoczaninem.
Lubię cytować Josepha Conrada. Jego powiedzenia są mi szczególnie bliskie i często po nie sięgam, więc może na sam koniec przywołam takie słowa: „Nie lubię pracy. Nikt jej nie lubi, ale lubię to, co jest w pracy: możliwość odnalezienia siebie.” I ja, proszę Państwa, nareszcie w tej pracy się odnalazłem, w dużej mierze dzięki Wam. Dziękuję.
msw
Ostatnie komentarze