Statysta to nie cień

 

Dziesiąta muza w sanockich okolicach

 

 

Choć może się wydawać, że bycie statystą to łatwa praca, nic bardziej mylnego. To często wymagające zajęcie, które wymaga cierpliwości i dyscypliny. Statyści często spędzają długie godziny na planie, wykonując precyzyjne zadania, które mogą zająć tylko kilka sekund na ekranie. Niemniej te sceny. Które są kilkusekundowe stają się jakby tłem obrazu, który zapamiętujemy. Gdyby nie statyści film przypominałby wyludnione miasto.

 

Za nami dni z Podkarpackim Szlakiem Filmowym, w związku z tym zapytaliśmy kilkoro sanoczan o wrażenia z ich przygód z filmem.

 

Danyło Jaryj

Danyło Jaryj jest sanoczaninem, od kilkunastu lat związanym z filmem. Najczęściej jest II reżyserem lub asystentem reżysera, czyli do jego obowiązków należy również opieka nas statystami i epizodystami. Brał udział w produkcji wielu filmów między innymi znanym serialu „Wataha”.

– Statyści są ogromnie ważni dla filmu. Statystów nazywamy drugim bądź trzecim planem lub czwartą kurtyną. Może podam ich ważność na przykładzie: Wymyślmy sobie scenę. Główny aktor przebija się przez tłum ludzi, by wydobyć się z niego i złapać w ramiona bohaterkę sceny i ją pocałować. W gronie pionu reżyserskiego omawiamy: jak duży to jest tłum, kto tam jest. Czy my będziemy z kamerą blisko? Uzgadniamy, że jest to festiwal w małym miasteczku. Uzgodnijmy, że jest to czas rzeczywisty nie historyczny. Wtedy musimy uzgodnić ze statystami co mają robić. Można im powiedzieć „idźcie w prawo”, „idźcie w lewo”, ale oni będą jak tak zwani gołębie. Idą ale po co? Trzeba uplastycznić im scenę: jesteście na festiwalu radośni bo odbywa się tylko raz w roku, wasza grupka – jesteście znajomymi z liceum, wy spotykacie się z rodziną, wy jesteście parą zakochanych, wy trajkoczecie między sobą jako grupa przyjaciółek, ty się kłócisz z żoną, bo nie pozwala ci kupić piwa. Wtedy taka scena staje się wyrazista i plastyczna. Statystom musimy opowiedzieć co przedstawia scena i na nią ich przygotować. Główny aktor biegnie, więc niektórzy maja tego wręcz nie zauważać, ale jeden ze statystów może się oburzyć za przepychanie, komuś może spaść torebka po potrąceniu przez aktora. Tak się rodzi prawdziwa scena. Wspomnę jeden z moich ostatnich filmów „Czerwone maki”. Zdjęcia kręciliśmy w wiosce, w Chorwacji. Statystami byli tubylcy. Udało mi się im tak opowiedzieć nagrywaną historię, że ich zaangażowanie było wręcz legendarne. W upał, ubrani w mundury z epoki, z replikami broni biegali w górę i w dół po wzgórzach z nieziemską wręcz pasją. Dzięki temu sceny w filmie są naprawdę świetne.

 

Marianna Jara jest najbardziej chyba znana jako głos wielu zespołów miedzy innymi Widymo i Łem MY. Jako statystka czy epizodystka brała udział w wielu produkcjach.

Skansen jako huculska wioska. Na Podkarpaciu powstaje film fabularny o profesorze Rudolfie Weiglu

Na planie w skansenie

– Już sobie nawet nie przypominam gdzie i kiedy statystowałam. Z filmów związanych z Sanokiem przypomnę oczywiście „Watahę”.  „Grałam” tam członkinię chóru cerkiewnego. Uczyłam statystów śpiewać panachydę tak jak się śpiewa w cerkwi prawosławnej. Scena rozgrywała się w cerkwi z Ropek w skansenie. Statyści i kilka dziewczyn z Widyma miało właśnie odgrywać scenę wiernych śpiewających. Wiele razy byłam też tłumaczem przy filmach. Raz miałam taki przypadek, ze byłam tłumaczem, gdzie w scenie był lekarz – Gruzin, który nie znał polskiego więc miedzy innymi porozumiewaliśmy się po rosyjsku. Najlepszy moment – ma mówić swoją kwestie po polsku. Więc zapisał sobie na kartce i podaje mi notatki z prośbą bym mu podpowiadała. Patrzę, a tam zapis po gruzińsku. Czasem na planie zdarzają się takie śmieszne sytuacje. Jednak trzeba poważnie podejść do tematu. Przy filmie o Weiglu grałyśmy hucułki i musiałam parę kwestii powiedzieć w dialekcie huculskim.  To było wyzwanie.

Leon Niemczyk znany jest wielu sanoczanom jako przewodnik po skansenie. Charakterystyczne włosy, broda czynią go pożądaną osoba jako statystę i tak też się dzieje. Brał udział w wielu filmach, mało tego bardzo często reżysera i jego ekipę oprowadzał (przed kręceniem zdjęć) po skansenie i pomagał wybrać miejsca do kadrów filmowych.

– Wiele pamiętam, ale wspomnę scenę nagrywana oczywiście w MBL pod cerkwią z serialu „1920. Wojna i miłość”. Miałem tam być rozstrzelany. Powiem tak. Umrzeć na planie to nie jest proste. Odziano mnie w koszulę do której był przyczepiony „ładunek wybuchowy” i pojemnik z „krwią”.  Aktor miał „strzelać” a ja paść tak, że niby na plecy, a jednak na bok by urządzenia nie zepsuć. Strzał pierwszy – padłem za późno. Strzał  drugi – padłem za wcześnie. Dopiero za trzecim razem udało się zsynchronizować. Byłem pod wrażeniem pracy pań garderobianych. Za każdym razem koszula była rozrywana. One odrywały rękawy, szybko je fastrygowały do nowego „przodu” koszuli i przymocowywały urządzenie z „krwią”. Fachowo i mistrzowsko. Wspomnę jeszcze udział w izraelskiej produkcji, której tytułu nie pamiętam. Występowała tam gwiazda oscarowa. Sceny w skansenie wiążą się z wędrowaniem po naturalnym terenie, a wiadomo w deszczu błoto jest nieuniknione. Gwiazda zażyczyła sobie dywanowe chodniki, bo po błocie nie raczyła stąpać. Życzenie spełniono, ale operator miał pewnie więcej pracy. Jeśli zdrowie mi pozwoli z chęcią jeszcze raz przeżyję taka przygodę.

Jacek Dąbrowski to chyba jeden z największych fanów sanockiej drużyny hokejowej.

– Brałem udział w nagraniu trzech odcinków Watahy. Nie było jakichś specjalnych problemów, czy wyzwań. Praca na planie była bardzo ciekawa i przyjemna, chociaż bardzo zaskakująca. Nie sądziłem, że każdą krótką scenę nagrywa się tyle razy i w tak długim czasie. Pierwszy raz widziałem też pracę aktorów, reżysera, realizatorów od środka. Super było, iż mogłem spędzić kilka godzin przy kawie i obiedzie z Andrzejem Zielińskim, Andrzejem Konopką, Jackiem Lenartowiczem. Miałem możliwość porozmawiać z Aleksandrą Popławską, która jest bardzo miłą i przystępną osobą. Spotkałem też oczywiście Leszka Lichotę i Borysa Szyca. Później widząc się na ekranie było to bardzo dziwne, chociaż oczywiście bardzo miłe uczucie. Otrzymałem też wiele informacji od znajomych, którzy mnie oglądali. Na pewno, jeśli byłaby taka możliwość, to bardzo chętnie wziąłbym udział w nagraniach jakiejś produkcji.

Miranda Korzeniowska, to postać której nie trzeba przedstawiać.

–  Wystąpiłam w trzecim sezonie polskiego serialu „Wataha”, gdzie miałam przyjemność zagrać panią wójt Leska. Sceny, w których brałam udział, kręcone były na cmentarzu w Lesku, a dotyczyły pogrzebu Konrada Markowskiego, postaci granej przez Andrzeja Zielińskiego. Miałam zaszczyt iść w korowodzie pogrzebowym obok głównych bohaterów serialu, takich jak Rebrow (Leszek Lichota), pułkownik Kuczer (Borys Szyc), prokurator Iga Dobosz (Aleksandra Popławska) i Aga Małek (Dagmara Bąk). Na planie poznałam również Jarosława Boberka, który odgrywał rolę komendanta Powiatowego Policji. Praca na planie była dla mnie niesamowitą przygodą. Nie napotkałam większych wyzwań, choć noszenie wieńców podczas kolejnych dubli na pagórkowatym terenie było wymagające (śmiech). Wszyscy aktorzy główni byli niezwykle mili i pozytywnie nastawieni do statystów, co stworzyło przyjazną atmosferę. Mieliśmy okazję żartować i odpoczywać razem między dublami. Szczególnie zapamiętałam momenty, gdy obserwowałam pracę reżyserki, Kasi Adamik, w namiocie reżyserskim, gdzie na kilku monitorach śledziła ona każde ujęcie. Jej charakterystyczne „STOOOOP! Jeszcze raz!” przez megafon na długo pozostanie w mojej pamięci. Na planie spędziłam cały dzień, od piątej rano do późnego wieczora, ale każda minuta była tego warta. Zobaczenie siebie na ekranie było niezwykłym doświadczeniem; poczułam dumę i ekscytację. Czekałam na ten odcinek z niecierpliwością, choć trudno było mi powstrzymać się od zdradzenia znajomym, co się wydarzy w kolejnych epizodach, szczególnie że wiedziałam, iż postać Markowskiego zginie. Zobowiązałam się jednak do utrzymania tej tajemnicy zgodnie z umową. Czy chciałabym jeszcze raz wziąć udział w jakiejś produkcji? Oczywiście, że tak! Było to wspaniałe doświadczenie i ogromna frajda.

Antonina Wilk jest uczennicą SP nr 4 i jej przygoda ze statystowaniem zaczęła się w filmie  „Weigl-Zwyciężyć tyfus”.

– Najgorszy był deszcz. Powtarzaliśmy scenę w której biegliśmy za autem, którym do wioski przyjechał lekarz, chyba kilkanaście razy. To było bardziej uciążliwe niż lekcje W-F! Jednak było super. Poznałam wiele osób. Zobaczyłam siebie przed kamerą i później oglądając film byłam zachwycona, że wyglądam tak niecodziennie. Poznałam też historię z naszych terenów o której nie uczyliśmy się w szkole. Statystowanie to cenna lekcja. Zapamiętam to wydarzenie na długo.

Iwona Gorzelańczyk jest skromną „panią z biura”. Na co dzień zajmuje się uzyskiwaniem grantów i dofinansowań dla projektów dotyczących naszych okolic.

– Jako „debiutant statysta” w rodzinnym mieście Sanoku wystąpiłam w filmie produkcji izraelskiej. Szczegółowe Informacje na temat filmu były owiane tajemnica, przedstawiono ogólny zarys, i poinformowano że będę odtwarzać role hrabianki. Niestety nie miałam okazji obejrzeć filmu, a tym samym i siebie na ekranie jednak mam nadzieje, że kiedyś nadrobię tę zaległość. Nie odczuwałam presji na planie być może z tego powodu, iż była to mało znacząca niemówiona rola chociaż ujęć było kilka. Praca na planie była interesująca, a dzięki niej poznałam fantastycznych ludzi z Sanoka i okolic, z którymi utrzymuje kontakt do tej pory. Jeśli tylko pozwoliłby mi na to czas z ogromna radością wzięłabym udział w kolejnych projektach filmowych.

To tylko kilka historii sanoczan, których drogi przecięła dziesiąta muza. Więcej usłyszeliście państwo podczas spotkań i prelekcji w czasie Podkarpackiego Szlaku Filmowego. Warto było się wybrać na wydarzenie!

Edyta Wilk