Co wiemy, a czego nie wiemy o Zdzisławie Beksińskim?
Słynny, ale czy znany? Z Wiesławem Banachem, dyrektorem Muzeum Historycznego rozmawia Małgorzata Sienkiewicz-Woskowicz
Zapytałam pana kiedyś, czy jest coś, czego o Beksińskim do tej pory nie powiedziano, a pan odpowiedział, że tak i że to dotyczy jego twórczości. Obiecał mi pan wtedy, że o tym porozmawiamy…
Ostatnie lata były czasem niesłychanie trudnym, ponieważ wszyscy chcieli w przeróżny sposób opowiadać o życiu rodziny Beksińskich. Wiemy, że to jest zawsze bolesne. Z jednej strony niepohamowana wścibskość i ciekawość, żeby popatrzeć na życie prywatne osób, które są publicznie rozpoznawalne, artystów, polityków… To jest cecha naszych czasów. Po śmierci Beksińskiego marzyłem o tym, żeby przede wszystkim skupić się i śledzić to, co jest związane z jego twórczością. Z drugiej strony, nadmiar informacji o życiu własnym i rodzinie, które Beksiński pozostawił, jak pewnie żaden inny artysta… Wiedziałem, że jest to bomba z opóźnionym zapłonem i prędzej lub później ktoś będzie chciał z tego skorzystać. Szczerze ubolewam, że ludzi bardziej interesuje, co Beksińscy robili w domu, jak się ze sobą porozumiewali, aniżeli jego obrazy. Niesłychanie przykre dla mnie jest , kiedy ludzie, którzy mają rozległe zainteresowania i dużo do powiedzenia o Beksińskim, idą na wystawę i wychodzą, niespecjalnie patrząc na obrazy. Czy przychodzą tutaj dla pewnego mitu bohatera, człowieka sukcesu, zjawiska? – jakkolwiek by nazwać taką postać. A nie z powodu, dla którego jest on wart utrwalenia w pamięci zbiorowej. Jako dyrektor muzeum powinienem być zadowolony, bo przyjeżdża coraz więcej ludzi tylko dlatego, że przeczytali książkę albo obejrzeli film, a którzy nigdy nie chodzą na wystawy, ale tutaj przyjeżdżają, ponieważ zaintrygowała ich postać, rodzina… Koszt dla Beksińskich straszliwy… Pamiętam rozmowy, kiedy i pani Zofia, i Zdzisław mówili: A, to trzeba zostawić po naszej śmierci, po naszej śmierci będzie można do tego wracać – i to się niestety sprawdziło.
Czas najwyższy, żeby przeprowadzić refleksję nad tym, co jest istotą tego wszystkiego: nad twórczością?
Zdecydowanie tak. To się oczywiście działo i dzieje, ale materiał jest niesłychanie bogaty i jeszcze nie do końca rozpoznany, nawet przeze mnie. Cały czas odnajduję w różnych zapiskach Beksińskiego jego refleksje, dotyczące tego, co aktualnie zrobił: jak obraz zaczyna się, jakie budzi nadzieje, a potem – jakie wywołuje rozczarowania. Jest to niesłychanie pouczające. Widać etapy myślenia. Każdy artysta, mając przed sobą białe płótno czy białą kartkę papieru ma nadzieję, że to, czego teraz dotyka, będzie jego wymarzonym dzieckiem. W notatkach nagle widać, jak w kolejnym zapisie, podczas malowania obrazu pojawiają się trudności, jak dochodzi do sytuacji, kiedy trzeba odstawić obraz, nie kontynuować, bo nic z tego nie będzie. „Może kiedyś do tego wrócę”… – notuje. Potem, przy innej pracy nagle zdumiewająca refleksja, po tym, jak wszystko się gmatwa: „wyszedł dobry obraz”, „Udało się jak ślepej kurze ziarno”. Takie słowa raz po raz padają, ale potem znowu refleksja: „Kiedyś mi się wydawało, że to był dobry obraz, a po latach widzę, że to nic nie było warte” i odwrotnie: „Coś mi się kiedyś bardzo nie podobało, a teraz widzę, że to jeden z najlepszych obrazów, jakie wówczas namalowałem”. Ta aktywność wobec własnej twórczości, którą teraz odnajduję w różnych skrawkach, pokazuje bogactwo człowieka twórczego, który ciągle się rozwija. Beksiński by przekornie zapytał: A może ja się zwijam, nie jestem już wrażliwy na to, na co byłem wrażliwy 20 lat wcześniej? On by oczywiście kwestionował pojęcie rozwoju, ale nie do końca. Mam nadzieję, że uda się jeszcze kiedyś pokazać Beksińskiego w akcji, takiego noszącego w sobie nieustający niepokój o to, co za chwilę zejdzie ze sztalugi, że nie jest wystarczająco dobre i nie jest przekazem pełnym.
Skąd ten niepokój? Czego dotyczył? Czy były to przede wszystkim wątpliwości „techniczne” ? Warsztatowe?
Technika była bazą, którą on sobie wypracował gdzieś około połowy lat 80. Wtedy jest już artystą, który umie i wie wszystko, co mu jest potrzebne do wyrażania siebie. Tylko jak odczytać siebie samego? Jak siebie zobaczyć? Pogłębić? Dzieło sztuki jest jednak czymś w pewnym stopniu niezależnym od artysty. To jest ten splot różnych sytuacji, również przypadku, olśnienia, chwili, w której albo zepsujemy to, co robimy, albo uda nam się znaleźć ostateczną odpowiedź, moment trafienia. Praca twórcza jest zawsze związana z kanalizowaniem uwagi artysty, jemu się wydaje, że to, do czego dąży, jest dla danego dzieła najistotniejsze, a po latach spostrzega, że to, o czym w ogóle nie myślał, co leżało poza granicami jego percepcji , twórczego napięcia – to sprawiło, że po latach można zobaczyć dobre dzieło. Kiedy czytamy w podręcznikach historii sztuki wypowiedzi artystów, którzy pisali na temat własnej twórczości, to przekonujemy się, że im zależało na czymś, co nam się dziś wydaje banalne. Nie piszą o tym, co im się udało zrealizować w sposób mistrzowski, znakomicie, o tym, za czym tęsknimy, co chronimy. Refleksja Beksińskiego pokazuje proces tworzenia: wydaje mi się, że tworzę, że dążę do czegoś, co w sobie noszę, a potem się okazuje, że to, o co mi chodziło, było miałkie i słabe, a to, co wyszło przy okazji mojego wysiłku, stanowi wartość największą. Po kilkunastu latach od śmierci Beksińskiego warto pokusić się o głębszą refleksję i szczerze określić, co jest w jego twórczości dobre, a co jest po prostu słabe.
Twórcy „Ostatniej rodziny” wspominali o swojej młodzieńczej fascynacji obrazami Beksińskiego. Mogę się przyznać, jak to było ze mną… Najpierw ogromne wrażenie, mnóstwo emocji, a potem, po latach, dawnego zachwytu nie udało się odtworzyć.
Dokładnie tak to właśnie działa. Jesteśmy zafascynowani, wręcz zaszokowani czymś nowym, które to malarstwo nam objawia. W świecie tysięcy informacji wzrokowych nagle otrzymujemy coś zupełnie innego; element grozy, który w tym wyczuwamy, jest niezwykle ważny. Potem, po latach, gdy jesteśmy uformowani, nie takie rzeczy nas straszą. Chcemy przywrócić świeże wrażenie i już do tego nie ma powrotu, nie odnajdujemy tego, ta sztuka przestaje straszyć. I w tym momencie należałoby zastanowić się, czy ona jest jeszcze coś warta, czy nam coś daje, czy też skończyła się na tych czysto emocjonalnych doznaniach, które kiedyś mieliśmy. Najciekawsze byłoby skupienie się nad tym, co w tym malarstwie jest wartościowe, uniwersalne, trwa poza czasem, nie jest tylko efektem. Do czego warto powracać. Beksiński napisał w korespondencji z Dmochowskim, że gdyby miał być piewcą przemocy i grozy, wynikającej z pewnej dosłowności, która potrafi nas wystraszyć, to należałoby przestać malować. To zdanie pokazuje, że jemu chodziło o coś więcej. Doskonale rozumiał człowieka od strony psychologicznej i wiedział, że „pieprz” jest potrzebny do zaostrzenia smaku, że w ten sposób można wzbudzić zainteresowanie, ale jeżeli tylko pozostaniemy na tej warstwie ekscytującej, to malarstwo przestaje mieć sens; nie po to on tworzy. Chciał wejść do popkultury i znalazł sobie sposób, by trafić do każdego, ale to tylko po to, by rozbudzić zainteresowanie.
Obserwował popkulturę, był ciekaw jej mechanizmów? A może uległ pewnej fascynacji? W czasach PRL-u nie odczytywaliśmy, po tej stronie żelaznej kurtyny, poprawnie wszystkich sygnałów, jakie płynęły z Zachodu.
Ten trop jest ważny, ale inaczej bym do tego podszedł. Beksiński zrozumiał coś, czego nie rozumiały awangardy XX wieku. Dlaczego sztuka ma być tylko elitarna i przez to nudna? Może rozwiązująca pewne problemy warsztatowe, ale ignorująca całkowicie człowieka, tego „kogoś” po drugiej stronie. Wcześniej tak nie było. Malarstwo średniowieczne w katedrach było oglądane przez lud, który nawet czytać nie umiał, ale potrafił się tym zachwycić. Czy można znaleźć metodę twórczą, pozwalającą dotrzeć do człowieka, który zostanie zaintrygowany, a zarazem spróbuje mu się przekazać coś więcej? Poziom odbiorców czy możliwość zrozumienia sfer dzieła sztuki będą różne, niech jednak będzie warstwa podstawowa, którą moglibyśmy nazwać otwartą dla mas, także dla tych, którzy nie mają przygotowania, na pewno związana z emocjami, ponieważ każdy jest otwarty na emocjonalne bodźce. Emocje przykują uwagę. Niektórzy na tym pozostaną, nie pójdą dalej. Inni spróbują dojrzeć w tym twórcę, który ma do powiedzenia coś więcej. Może nas wystraszył, ale nie chodzi o strach sam dla siebie, ale przykucie uwagi. Takie chwyty stosowali malarze przez wieki. Renesans jest malarstwem przeróżnych chwytów: wciągnąć, zaszokować tym, że może to nie jest obraz tylko rzeczywistość i tak dalej, i tak dalej. To wzbudzało zainteresowanie: jak to jest możliwe, że uderzamy głową o ścianę, a wydaje nam się , że tam jest przestrzeń, która ciągnie się kilka kilometrów? Jak znaleźć chwyt, aby przyciągnąć widza, a nie od razu po otwarciu drzwi do galerii go znudzić i skłonić, by uznał: to nie dla mnie, ja tego nie rozumiem, po co oni to tworzą? Beksiński miał ten etap awangardowy w swojej twórczości, znakomity, jednak dostrzegł, że nie warto tego kontynuować. Warto nauczyć się czegoś od starych mistrzów.
Uczyć się od mistrzów – do tego trzeba dojrzeć? Niektórzy wiedzą o tym od początku swojej twórczej drogi.
Wydaje mi się, że mniej więcej wczesna awangarda XX wieku ustawiła sprawę w taki sposób, że skoro wcześniejsze pokolenie impresjonistów, postimpresjonistów zostało przez społeczeństwo odrzucone, to nie przejmujmy się ludźmi, róbmy swoje, dzielmy się tylko między sobą. Jesteśmy elitą, robimy to dla nas, zaszokujmy siebie samych, reszta się nie liczy. To się może świetnie sprawdzać – w taki sposób zaczęły myśleć galerie i kolekcjonerzy, którzy mieli wielkie pieniądze. Wyszydzono impresjonistów, teraz te obrazy kosztują miliony. Jeśli ktoś jest nierozumiany, to znaczy, że to jest wartość sama w sobie i zapłaćmy za to duże pieniądze.
Mark Rothko?
Kosmiczne ceny obrazów to czasem też kwestia przypadku i szczęścia, chociaż akurat Rothko to bardzo dobry malarz. Przymuszanie, narzucanie nieprzygotowanemu widzowi – bo awangarda zawsze wyprzedzała o krok myślenie o sztuce, zresztą artysta po to jest, żeby wyprzedzał swój czas, on to, czego społeczeństwo jeszcze nie wie, podświadomie odczuwa. Ma znaleźć język na wyrażenie tego. I teraz: jakie zastosować metody w realizacji tego, co odczuwamy, o czym marzymy, do czego tęsknimy? Czy mają to być metody niekomunikatywne?
Nie ma awangardy bez tła starych mistrzów. Bunt sam dla siebie, gdy nie ma przeciw komu się buntować, nie ma sensu.
Dlatego doczekaliśmy się ery postawangardowej. Większość zjawisk, które zaczęły następować w latach 70. ubiegłego wieku, to była powtórka tego, co zrobiono w pierwszej połowie XX wieku. Wynajdywanie, wymyślanie jest możliwe tylko na jakichś etapach, etapach przełomowych, na krótką skalę. Jeśli patrzymy na kolejne epoki z historii człowieka, to zawsze mamy epokę wstępną, gdzie ktoś eksperymentuje, wyłamuje się z czegoś, co do tej pory jest kanonem, a potem mamy epokę klasyczną czyli wykorzystuje się eksperyment do stworzenia wielkich dzieł, a potem następuje obumieranie, jakiś rodzaj manieryzmu. Wypowiedziało się już wszystko i teraz to coś obumiera i trzeba znowu następnych bodźców, następnej awangardy. Wiek XX sobie założył, że nie klasyka, nie dojrzałość, ale awangardowość jest istotą sztuki.
W londyńskiej Tate Galery widziałam bardzo odważną, czasową ekspozycję „Feminizm w sztuce”. Tyle że nikt nie zatrzymywał się przy pokazach, czerpiących niemało z pornografii, wszyscy przechodzili do sali obok, żeby popatrzeć na Picassa. U nas byłby krzyk, protesty…
Dlatego, że u nas wykorzystuje się to politycznie, dzięki temu jeszcze można zaistnieć. Awangarda, która bulwersuje ludzi, wymyśla rzeczy absurdalne, które potrafią zdenerwować, mimo że są całkowicie puste; niektóre powstają tylko po to, by twórcy udało się zaistnieć, po nic więcej. Na Zachodzie był taki etap, że były marsze, protesty, łącznie ze zniszczeniem, ale w końcu stało się to nudne i nie ma komu i o co protestować czy manifestować. Skoro się o tym nie mówi i przebiega do następnej sali, bo tam jest coś pięknego np. Picasso, po prostu przestaje to istnieć i następni widzą, że w ten sposób nie zaistnieją.
Wróćmy do Beksińskiego – awangardzisty.
Beksiński jest awangardzistą fotografii i to niesamowitym, wyprzedzającym to, co na Zachodzie się dopiero objawi, a on to robi, mieszkając jeszcze w Sanoku. Potem wchodzi w rzeźby, reliefy i tak dalej, czyli wchodzi w pewien nurt abstrakcji, który po 1956 roku legalnie zaleje wszystkie galerie i muzea, a on to robi jeszcze przed 56. rokiem, ale w tym wielkim nurcie, co więcej, on nie staje się jednym z dziesiątek czy setek taszystów, lecz znajduje własną materię i swój sposób wyrażania. Nie tylko dokonuje rozwiązań formalnych, na które w dużej mierze sztuka abstrakcyjna była zorientowana, ale odsłania swoje wnętrze, swoją mroczność i niepokój, to rozsypywanie się świata, co jest jego obsesją. Potem dochodzi do prostej refleksji: teraz to ja tylko mogę się powtarzać. Osiągnąłem coś i co dalej? Wtedy już Beksiński stal się znany, rozpoznawalny. Być może pytał siebie: mam nadal robić reliefy? Wchodzić w odwrotność tego, czym do tej pory była rzeźba? Ile mógł takich rzeczy zrobić i kogo to interesowało poza wąską grupą osób, chodzących na wystawy? Beksiński miał odwagę zaryzykować i powiedzieć: koniec; kończę z fotografią, kończę z abstrakcją i spróbuję zrobić coś na sposób starych mistrzów, coś, co jest absolutnie niemodne, nieakceptowane, coś, co będzie związane z ryzykiem, że przy okazji może powstać cala masa kiczu. Artysta, który nie ryzykuje, nie ma szansy pójść dalej.
Kicz? Jako produkt uboczny? Wypadek przy pracy?
Żeby się czegoś nauczyć, trzeba zrobić pewną ilość złych obrazów. Inaczej nie uda się zobaczyć ani swoich możliwości od strony technicznej, ani od strony duchowej: czy to coś, co we mnie jest, jest na tyle silne, że po nieudanych eksperymentach będzie nadal mnie poruszać i zmuszać do pracy? Dzisiaj, kiedy tropię wszystkie obrazy Beksińskiego po kolekcjach prywatnych, po których w dokumentacji nie zostały nawet czarno-białe fotografie, ten ogrom dzieł coraz bardziej się poszerza, a ja tam dostrzegam całą masę kiczu. Dzisiaj się nie dziwię, że jeżeli ktoś trafiał na wystawę Beksińskiego, gdzie wisiały obrazy z lat 70 – 74, to recenzował krótko, że to tandeta. Słabych obrazów powstawało wtedy wiele. A czy bez nich powstałyby te najlepsze, dojrzalsze, arcydzieła z lat 90.? Pewnie nie byłoby tego Beksińskiego najbardziej poruszającego, który swoje wizje sprowadzał do postaci o olbrzymim ładunku emocjonalnym , świetnie namalowanej i w pełni pokazującej wewnętrzny dramat, który on w sobie widział. Trzeba było przejść przez te wszystkie fantazje, te kolorki, bo jak inaczej nauczyć się tego wszystkiego? Studenci po Akademii tego nie umieją. Jak się nauczyć, jak to robili fenomenalnie starzy mistrzowie? Użyć koloru przy budowaniu kilometrowej przestrzeni obrazu – zanim się do tego dojdzie, trzeba popełnić dziesiątki błędów. Beksiński miał odwagę wejść w to, paradoksalnie te obrazy przyniosły mu zyski finansowe, sprzedawał tanio, ale nie musiał już pracować w Autosanie, mógł się rozwijać. Dziś, gdy się patrzy na ogromną ilość tych obrazów, to mamy wśród nich zdumiewająco różne dzieła. Jak obraz, bardzo znany, „Błękitny profil” z końca lat 60., i serię z paru lat późniejszych. Zastanawiam się, jak to możliwe, że tak dobry obraz, jak ten „Błękitny profil” powstał o parę lat wcześniej ,taki dojrzały od strony formalnej, a potem powstawały kiczowate rzeczy, które amator robiłby, nie artysta. Do czego mu to było potrzebne? Żeby się przekonać, co już umie, na co sobie może pozwolić. To są sprawy, nad którymi warto by było głębiej się zastanowić, podyskutować, spróbować po latach spojrzeć na świeżo na cały dorobek Beksińskiego. Bez emocji. Jedni mówią, że to kicz – nieprawda. Drudzy, że to same arcydzieła, nikt tak nie malował – to też jest nieprawda. Beksiński ma i dobre, i kiepskie obrazy.
Czeka na rzetelne opracowanie jako malarz? Podejmie się pan tego?
Nie wiem… Jeżeli staram się to wszystko rozwikłać, usłyszeć głos, ten zapisany głos Beksińskiego, ale nie odnośnie problemów z Tomkiem, ale odnośnie tego, jak on widzi i jak zmienia mu się widzenie sztuki i własnej twórczości, to ja jestem na początku drogi i nie wiem, czy tę drogę zakończę, czy potrafię zebrać to w całość, ocenić, bojąc się zarazem, czy część negatywna nie zostanie potem jednostronnie wykorzystana, również medialnie, bo ona będzie chwytliwa: Banach pisze, że Beksiński malował kiepskie obrazy. Nic podobnego! Ale gdyby zachowało się tylko to, wtedy stanę się mimo woli człowiekiem, który deprecjonuje tę twórczość i jej szkodzi, a ja bym chciał, żeby to udało się objąć w całości i pokazać obiektywnie.
Uczciwe podejście, rzetelne, do dyskusji – przydałoby się tej twórczości.
Oczywiście, że do dyskusji, bo to będzie moje subiektywne widzenie tej sprawy. Inni mają prawo ocenić to inaczej. Chciałbym podkreślić, że Beksiński bardo honorował to prawo. Cierpiał, bolało go, kiedy czytał negatywne recenzje, ale odpowiadał sobie: oni mają do tego prawo, tak jak ja mam prawo oceniać innych twórców.
Beksińskiego łatwo dostrzec i wyłowić spośród obrazów innych malarzy. Jest więc rozpoznawalny i osobny.
Nie da się nie rozpoznać Beksińskiego, on jest absolutnie rozpoznawalny. To pokazuje, że mamy przed sobą prawdziwego artystę i w żaden sposób nie powinno się go lekceważyć . Każdy ma prawo powiedzieć, że jemu ta sztuka nie odpowiada i przechodzić mimo, ale uczciwość wymaga, żeby powiedzieć, że Beksiński to fenomenalna osobowość, mamy niezwykłego twórcę, którego powinniśmy potraktować poważnie i zobaczyć, dlaczego właściwie jest rozpoznawalny.
Czy jest też „niepodrabialny”?
Są artyści, którzy od strony technicznej potrafią jego sposób wyrażania formy naśladować, ale te obrazy są puste, wtórne. Beksiński kogoś zafascynował, ten ktoś to wykorzystuje, tyle że nie ma nic do powiedzenia. Tu jest ta różnica: Beksiński opowiada o sobie samym i to jest on i tego nie da się naśladować. Jeżeli użyjemy rekwizytów, których on używał, nie mając nic do powiedzenia, tylko fascynuje nas jego świat, to to pozostanie puste, nawet jeśli od strony technicznej jest bardzo dobrze wykonane. Uważam, że Beksiński jest jednym z najważniejszym twórców XX wieku. Na tle wielu znakomitych twórców, którzy w tym czasie działali, również w Polsce jest odrębną osobowością i należy mu się poważne pochylenie z pozycji historii sztuki, z pozycji miejsca, które w historii sztuki powinien zająć.
O Beksińskim można powiedzieć, że stał się ikoną popkultury?
Mam nadzieję, że ta fala zejdzie w dół i za jakiś czas to już nie będzie ikona popkultury, natomiast obrazy, dobre obrazy pozostaną. A najlepsze obrazy Zdzisława Beksińskiego są w naszym muzeum. Na przykład muzeum w Szczecinie ma tylko jeden obraz, ale dobry. Nigdy nie był tam na stałej ekspozycji. I chodziłoby mi o to, by pośród ekspozycji prac malarzy XX wieku ten ich Beksiński się tam znalazł i wtedy bez problemu każdy zobaczy, że to jest dobry obraz, w niczym nie ustępujący w jakości artystycznej temu, co wisi obok na ścianie, a intrygujący swoją pesymistyczną, ale niepowtarzalną aurą. W Muzeach Narodowych Warszawy, Krakowa czy Poznania również na ekspozycjach nie znajdziemy jego prac, mimo że w zbiorach się znajdują. Dlaczego?
Ostatnie komentarze