Anna Seniuk była gościem festiwalu Tu-Czy-Tam w lipcu 2016 r. Poprosiliśmy ją wtedy o rozmowę dla „Tygodnika Sanockiego”, a dziś tę rozmowę przypominamy, proponując lekturę na jesienny weekend.

 

Niekoniecznie trzeba nago grać Szekspira

Na początek chcę zapytać o prehistorię: o Stanisławów.

Urodziłam się w Stanisławowie. W jednym mieście, ale w trzech różnych krajach: najpierw w Polsce, potem w Związku Radzieckim, na koniec w Ukrainie. Przez pewien czas w dowodzie osobistym jako miejsce urodzenia miałam ZSRR – Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Nie pamiętam tego miejsca z dzieciństwa, nie pamiętam wygnania. Wtedy się mówiło: „repatriacja”; to Niemcy byli wygnani, a my, mieszkańcy Kresów, byliśmy repatriantami, jednak wszyscy doskonale wiemy, że było to wygnanie. Więc wygnania nie pamiętam, może jedynie jakieś przebłyski… to, że jechaliśmy w bydlęcym wagonie przez wiele dni. Nie pamiętam dawnego Stanisławowa, ale udało mi się do tego miasta dotrzeć niedawno. Osiem lat temu? Wspólnie z siostrą zrobiłyśmy sobie wycieczkę. Siostra jest ode mnie starsza o cztery lata, więc ona, jej mąż i ja, i nasz znajomy, który znał okolice, i pojechaliśmy do Iwano-Frankiwska. Siostra pamiętała więcej szczegółów, niż ja. Miałyśmy kłopoty ze znalezieniem ulicy, bo nazwa została zmieniona, ale okazało się, że numer domu jest ten sam! Siostra poznała dom, balkon, poręcz… bo dzieci najwięcej zapamiętują z tego, co mają na wysokości wzroku… I miałyśmy taką swoją sentymentalną podróż. Bardzo dobrze się czułam w Stanisławowie. Okazało się, że to nie jest jakieś pierwsze lepsze egzotyczne miasto, tylko że mogłabym tam, zwyczajnie: zostać i zamieszkać. Piękne, urocze. Sentymentalna podróż odbyła się późno, ale najważniejsze, że się w ogóle odbyła. Rodzice nie chcieli nigdy tam pojechać. Oni tam przeżyli pół swojego życia, po wygnaniu, po wojnie nie chcieli doznać szoku. Rozumiem i szanuję to.

Kraków to ważny etap w pani życiu? Dlaczego wybrała pani aktorstwo?

Długo szukaliśmy swojego miejsca, zatrzymując się to tu, to tam, w różnych miejscowościach… Ostatecznie wylądowaliśmy w Krakowie. Tam mieszkałam najdłużej, zanim nie przeprowadziłam się do Warszawy. Mieliśmy nieduże mieszkanko w bloku; chodziłam do szkoły, zdałam maturę… Dlaczego aktorstwo? Mało atrakcyjna będzie to opowieść. Wzięłam udział w konkursie recytatorskim i z repertuarem konkursowym poszłam na egzamin do szkoły teatralnej. Moja siostra studiowała od czterech lat na wydziale lalkarskim PWST, m.in. z Mają Komorowską, Januszem Zakrzeńskim. Miałam dzięki temu kontakt z PWST, chodziłam tam na przedstawienia dyplomowe, znałam paru kolegów, koleżanki. Byłam przygotowana, by zdawać także na inną uczelnię, ale nie było takiej potrzeby, do PWST zdałam za pierwszym razem. W moim przypadku to nie miało związku z determinacją: że od wielu lat marzyłam o zawodzie aktorki, więc muszę zdać za wszelką cenę. Raczej był to zbieg dobrych okoliczności, bo nie chcę mówić o przypadku: świadomie przecież wybrałam tę, nie inną, szkołę. Potem nie było łatwo ani moim nauczycielom, ani mnie. Dlaczego? Ponieważ byłam osobą zamkniętą, introwertyczną, nieśmiałą. Przez cztery lata pedagogowie usiłowali mnie otworzyć i ośmielić. W końcu udało się dostać angaż do Starego Teatru i tam dzięki dyrektorowi Hübnerowi, który z dużą uwagą opiekował się młodymi ludźmi, wówczas zaangażowanymi do teatru – oprócz mnie był Janek Nowicki – tam terminowaliśmy dosyć żwawo; graliśmy we wszystkim, co się wtedy dało grać, dyrektor Hübner nie zostawiał nam wolnej chwili i to dopiero była prawdziwa nauka: w teatrze, z kolegami, z publicznością, na profesjonalnej scenie.

Pani pierwsza najważniejsza rola?

Wszystkie były ważne, nie ma „pierwszej ważnej”. Gdy się dostałam do teatru, miałam dwadzieścia jeden lat, automatycznie obsadzało się mnie w roli amantek, a dyrektor wyczuł we mnie błysk do ról komediowych i grałam te role. Poza tym śpiewałam, grałam też w spektaklach muzycznych i dzięki temu z dużym bagażem doświadczeń wyruszyłam do Warszawy. Tam również śpiewałam. Związałam się z teatrem Ateneum. Jedną z pierwszych warszawskich propozycji był Kabaret Dudek wówczas z Kwiatkowską, Kobuszewskim, Gołasem, Pawlikiem, Michnikowskim, więc weszłam w mocny skład aktorski i doświadczenie krakowskie bardzo mi się przydało. Wiele lat byłam w Ateneum, gdzie trafiłam na wspaniałego dyrektora Janusza Warmińskiego. Tam natknęłam się na młodziutkiego Andrzeja Seweryna – grywaliśmy razem wielokrotnie. Potem był Teatr Powszechny i, w jakimś sensie, powrót do Zygmunta Hübnera, który objął tam dyrekcję. Przez pewien czas terminowałam u Kazimierza Dejmka. Aktualnie pracuję w Teatrze Narodowym, pod skrzydłami Jana Englerta. Dziękować Bogu, pomimo podeszłego wieku wciąż jeszcze gram, mam na to siłę i ochotę.

Była pani Magdą w „Czterdziestolatku”. Miała pani kilka ważnych ról filmowych…

Serial telewizyjny to jedno, film – to coś zupełnie innego. Nie zagrałam w wielu filmach, ale te, które się zdarzyły, były smakowite i jestem szczęśliwa, że mogłam brać w nich udział. Mam trzy ulubione. „Bilet powrotny” Petelskich, pierwsza rola dramatyczna po „Czterdziestolatku” (nie chciałam zostać zaszufladkowana do stereotypu postaci komediowej); czekałam dwa lata na jakąś propozycję i trafił mi się „Bilet powrotny”. Po tym filmie zadzwonił do mnie Andrzej Wajda i zaproponował rolę w „Pannach z Wilka”. To było coś całkiem innego, niż w „Bilecie powrotnym”, tam wcieliłam się w wiejską babę, a tu miałam być panią z dworku… W międzyczasie zagrałam w „Konopielce” Witolda Leszczyńskiego i bardzo sobie ten film cenię; on się nie starzeje. Podobnie „Panny z Wilka” – niedawno, po kolejnej emisji miałam wiele telefonów: że doskonale się to ogląda pomimo upływu lat. Nieśmiertelna jest literatura Jarosława Iwaszkiewicza. Młode pokolenie, które nie kojarzy Iwaszkiewicza z jego działalnością w PRL-u, przekona się do niego. Wydawane są jego listy, niedawno ukazały się „Dzienniki”. Młodzież, wierzę w to, odkryje niebawem Iwaszkiewicza na nowo.

Reżyser – mistrz. Był, jest, taki ktoś w pani zawodowym życiu?

Ponad pięćdziesiąt lat pracuję w zawodzie. Nie mam jednego mistrza. Są okresy, na ogół na starcie, kiedy każdy jest mistrzem, potem to się zmienia. Miałam szczęście, że w starym Teatrze w Krakowie reżyserowali Jarocki, Swinarski, Wajda, Hübner: to byli mistrzowie. W Warszawie moim guru, jeśli idzie o sposób myślenia, był profesor Bardini, z którym miałam bardzo bliski kontakt; był świadkiem na moim ślubie, zaszczycał, mnie i męża, swoją przyjaźnią. Czas Kazimierza Dejmka nie był czasem straconym, dużo wtedy grałam staropolszczyzny, trzeba sobie było łamać język… Właściwie w każdej dekadzie mojego życia pojawiał się ktoś nowy i czegoś nowego mnie uczył.

Kto dziś szturmuje akademie teatralne? Jacy to są ludzie?

Nie mogę generalizować. Do tego zawodu powinni garnąć się indywidualiści i takich właśnie ludzi szukamy. Są i tacy, owszem, którzy nie wiedzą, po co zdają do szkoły teatralnej; ci są zdominowani przez kolorowe pisemka, mamieni pokusą łatwej kariery i rozgłosu. Są tacy, którzy do tej szkoły przygotowują się przez wiele lat, dużo czytają, biorą udział w szkolnych teatrzykach i konkursach recytatorskich i to są na ogół bardzo wartościowi młodzi ludzie. Jeśli chodzi o ilość kandydatów – ostatnio mieliśmy rekord, na dwadzieścia miejsc zgłosiło się około 1500 chętnych. Konkurencja jest ogromna. Są ludzie wrażliwi, delikatni… Czasem boję się, żeby przez tę delikatność nie doznali krzywdy, ale cóż… artysta musi mieć delikatność w sobie, ale jednocześnie musi być odporny na wszelkie przeciwności.

Grała pani m.in. w wielu sztukach Fredry. Czy obecnie klasyka nie została wyparta z polskich teatrów?

Wszyscy prześcigają się, by klasykę przedstawić nowocześnie, ale przecież nie od kostiumu zależy, czy wszystko jest czytelne, czy przesłanie jest nośne… Niekoniecznie trzeba grać nago Szekspira, ważne, co się ma do powiedzenia. Cóż, taka moda, ale myślę, że to przeminie. Szkoda, że nie mamy takich teatrów, jak na przykład Comedie Francaise, gdzie sztuki gra się w sposób klasyczny, w kostiumach, gdzie można zobaczyć sposób poruszana się w kostiumie, epokę, dekoracje z epoki. Nie mamy takiego wzorca. Usiłujemy coś takiego robić w Teatrze Narodowym, ale tam klasyka miesza się ze współczesnością. Teatry gonią za nowymi premierami, nowymi nazwiskami, nową literaturą. Myślę, że i na Fredrę w końcu przyjdzie czas i wróci się do niego. Kiedy w szkole mówię studentom, że będziemy grać Fredrę, słyszę jęk, ale kiedy po roku kończymy grać, wtedy słychać: kiedy znowu Fredro? To jest świetny dialog, poczucie humoru, elegancja, dowcip. Fredro nie znosi wulgarności. W klasyce trzeba się rozsmakować.

Telewizja zarejestrowała „Udrękę życia”, w której brawurowo gra pani u boku Janusza Gajosa.

Mimo telewizji gramy „Udrękę życia” przy pełnych kompletach w Teatrze Narodowym. Już trzy sezony…

Rozmawiała Małgorzata Sienkiewicz-Woskowicz