Ostatni sanocki zbójnik

Ostatnim bodaj zbójnikiem w regionie, który znalazł swoje miejsce na karatach literatury jest główny bohater opowiadania „Koba” ze zbioru „Opowiadania z zabitego miasteczka” Klamana Segala, żydowskiego pisarza urodzonego w Sanoku.

Akcja dzieje się prawdopodobnie końcem XIX w. w Sanoku, jak się domyślamy z kontekstu, na poły autobiograficznych, opowiadań Segala. Tytułowy Koba, czyli niejaki Kobański, to opryszek z rewolwerem w ręku, grasujący w okolicach miasta.

Legendy, które o nim krążyły, przedstawiały go różnie. Częstokroć sprzecznie. Segal tak o tym pisze:
„Wyobraźnia biednych, prostych ludzi, podobna nierzadko do wyobraźni małych dzieci, dodawała wydarzeniom pikantnego sosu. Koba zabijał podobno tych bogatych i tylko bogatych rabował. Łup hojnie rozdawał biednym i wdowom, sierotom i pokrzywdzonym przez Boga, przez los lub przez złych ludzi. (…) Dla biedaków był najczulszym opiekunem i dobrodziejem. Był ogniem i wodą, nagrodą i karą. Był straszny. Był piękny. Kochał kobiety – był taki, że żadna nie mogła mu się oprzeć.
Nic tedy dziwnego, że policja długo nie mogła Koby pojmać. Bandyta cieszył się podobno olbrzymią sympatią ubogich chłopów i oni właśnie dbali o jego bezpieczeństwo.
Zaś inni lepiej poinformowani twierdzili, że Koba ma wspaniałego rumaka czystej krwi, na którym niemal błyskawicznie przenosi się z miejsca na miejsce.

Tak więc dokoła tej tajemniczej postaci wyrastało mnóstwo opowieści, po prostu tworzyła się ludowa literatura o jednym cholernym opryszku, którego nikt nie widział ani na koniu rasy arabskiej, ani pieszo, ani w cylindrze, ani bez cylindra.”
Te błyskotliwe słowa Kalmana Segala doskonale pasowałyby do opisu każdego karpackiego zbójnika z minionych stuleci. Wydaje się, że wszystkie historie powstawały na bazie jednego scenariusza, odwołując się od czasu do czasu do historycznych faktów, zasłyszanych gdzieś i na swój sposób zinterpretowanych.
Opowieść o Kobie kończy się jednak happy endem, a zbójnik w dość prozaicznych okolicznościach powraca na prawą drogę. Przyczynia się do tego miejscowy felczer, Żyd Jodłowkier, który stacza z opryszkiem szczególny pojedynek na słowa i … dentystyczne kleszcze.

Jodłowkier był to potężny osobnik około sześćdziesiątki, który miał szczególny talent i umiłowanie do zabiegów medycznych, a w szczególności wyrywania zębów.
Jak pisze Segal: „Szczególnie duże osiągnięcia miał Jodłowkier w dziedzinie dentystyki – parał się tym chętnie, wolał usuwać zęby niż robić lewatywy czy przecinać wrzody i karbunkuły”.
To do niego przybył „pewnej ciemnej nocy, gdy na dworze szalała zawierucha” ów groźny zbójnik, właśnie z dolegliwością uzębienia. Gdy stary Żyd wciągnął spodnie, zapalił ogarek i otworzył drzwi, jego oczom ukazał się, jak pisze autor: „… niski, niepozorny człowieczek, mokry od deszczu i trzęsący się z zimna. Był wyraźnie zmieszany, przestraszony, łypał oczkami w prawo i w lewo, bezradnie patrzył na górę na szeroką twarz wysokiego felczera. (…) Spóźniony przybysz miał na nogach wykoślawione, podarte buciki ze sznurkami zamiast sznurowadeł; stał w ciemnej kapocie, która nie szyta na jego miarę była za długa i za szeroka. Pod zdeformowanym kapeluszem tkwiło niskie czoło, niespokojne małe oczy i wychudzona, zarośnięta twarz pięćdziesięcioletniego człowieka o żółtej, widmowej cerze – nie twarz, lecz po prostu brudna gęba przewiązana pod brodę kwiaciastą chustką”.
Odmalowany przez pisarza rzeczywisty obraz zbójnika czyni go bardziej ludzkim, choć, niestety, odbiera mu cały romantyzm groźnego pogromcy bogaczy, obrońcy ludu i niezwykłego amanta.

Rozmowa obu bohaterów przeradza się w swoisty targ, w którym ceną za wyrwanie dwóch bolących zębów ma być zbójnicki rewolwer Koby, który i tak okazuje się zepsuty, sam zaś Koba jest człowiekiem miękkiego serca, który tak naprawdę nikogo nigdy nie zabił, pistoletu zaś używał jako straszaka. Zbój oddaje broń i prosi, aby nikomu tego nie mówić, bo: „.. by mi to strasznie zaszkodziło. Ludzie traciliby dla mnie respekt.”
W wyniku moralizatorskiego kazania wygłoszonego przez dentystę – amatora, nadrabiającego brak wykształcenia medycznego siłą i fantazją, „groźny zbój” przechodzi wewnętrzną przemianę i po zakończonym zabiegu, po wyjściu z „gabinetu” powraca raz jeszcze i oddaje pozostałe mu w kieszeni naboje ze stwierdzeniem: „Jak diabli wzięli krowę, niech wezmą i cielę”.
Obaj ostatecznie rozstają się w przyjaźni. Powiada Kalman Segal: „I stali w środku nocy, w małym miasteczku leżącym w środku świata i śmiali się tak głośno, tak hałaśliwie, że mieli oczy pełne łez i przez kilka minut nie słyszeli ani wycia wiatru za drzwiami, ani pluskania jesiennego deszczu, spływającego po szybach, ani chrobotania myszy uwijających się w mrocznych kątach izby”.
I tak kończy się historia ostatniego, prawdopodobnie, sanockiego zbójnika.

Tekst: Robert Bańkosz, według: K. Segal, Opowiadania z zabitego miasteczka. Wydawnictwo ISKRY,Warszawa 1956.