Do poczytania w weekend: „Dama do towarzystwa”

W „Tygodniku Sanockim” publikujemy wspomnienia Ewy Bieniasz, sanoczanki, która mieszka w Rzeszowie i od czasu do czasu przysyła do redakcji opowieści o Sanoku lat 50. lub 60. Dziś kilka anegdot o pisarzach, odwiedzających Sanok i Bieszczady przy okazji spotkań autorskich. Wspomnienia pani Ewy noszą tytuł „Dama do towarzystwa”.

Dama do towarzystwa

W moim solidnym i zacnym zawodzie bibliotekarskim bywają wąskie ścieżki nieco odbiegające od głównego traktu. Na przykład znam bibliotekarkę, która – jak mówi sama o sobie – pełni funkcję hieny cmentarnej. Tu może wyjaśnię, bo rzecz może wydawać się nieco szokująca – otóż dziewczyna została zatrudniona w ważnym instytucie naukowym Polskiej Akademii Nauk i i miała pilnie czytać gazety z całej Polski, by szukać nekrologów wybitnych naukowców z interesującej macierzystą placówkę dziedziny, a kiedy trafiła na trop, ruszała na polowanie. Chodziło – oczywiście – o materiały naukowe, rękopisy oraz księgozbiór po zmarłym i zapewnienie instytutowi prawa pierwokupu najcenniejszych pozycji.

Mnie zaś przypadła rola damy do towarzystwa. Zaraz po studiach rozpoczęłam pracę w rzeszowskiej Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej i od razu zostałam skierowana do obsługi spotkań autorskich, czyli opiekowania się zaproszonymi literatami w podróżach po województwie.

Był rok 1962, czytelnictwo miało się dobrze, a biblioteki publiczne dysponowały funduszami na  spotkania. Rzeszowska WiMBP znana była  w Kamienicy Johna (siedziba Związku Literatów Polskich) ze świetnej organizacji tego typu imprez. Dobre pieniądze, plus szansa na wycieczki w Bieszczady i znana gościnność bibliotekarek w terenie sprawiały, że naszych zaproszeń nikt nie odrzucał.

Spotkań autorskich było niemało, ale nie zamierzam tu – z różnych przyczyn – podawać licznych nazwisk poetów i prozaików goszczących w naszych stronach, choćby dlatego, że felieton to nie książka telefoniczna. Wyjątkiem niech będą bohaterowie kilku anegdot, które wygrzebałam z pamięci.

W latach sześćdziesiątych furorę robiły fraszki Jana Sztaudyngera, toteż jego obecność na wieczorach autorskich była bardzo oczekiwana.

Jan Sztaudynger wysoki, przystojny, choć już niemłody pan, popijał kawkę w towarzystwie dyrektora WiMB. Wezwana, grzecznie stanęłam w drzwiach dyrektorskiego gabinetu, a szef przedstawił mnie:

– To jest panna Ewa, sanoczanka, która będzie opiekować się panem w trasie.

Sztaudynger zmierzył mnie od stóp do głów bystrym okiem i wyrecytował:

Piękne nóżki mają panie,

                   Które moczą nogi w Sanie.

W gabinecie zrobiło się swojsko i wesoło, a wtedy wkroczyła sekretarka i mocno speszona zameldowała:

– Na razie nie ma samochodu, bo był telefon z Wydziału Kultury, że kierownik potrzebuje auta na jakieś dwie godziny.

Na co nasz gość bez chwili namysłu jęknął dramatycznie:

Ty możesz dosiąść osła lub konika

                    Auto być musi dla pana K…ka

Potem się dziwią, że kultura znika

Auto szczęśliwie do Biblioteki wróciło i mogliśmy wyruszyć w trasę. W drodze, rozmowy miłe i dowcipne były już prowadzone prozą, a podczas spotkania autorskiego w Sanoku, zamiast oczekiwanych pikantnych fraszek pan Sztaudynger, zapalony mikolog, wyjaśnił:

– Fraszki można przeczytać, ale grzechem by było, żebym tu, w tych cudownych okolicznościach przyrody opowiadał głupotki, skoro możemy mówić o grzybach. Bo właśnie na spacerze po  sanockim pięknym parku znalazłem… –  i rozgadał się o swojej grzybowej fascynacji. I wszyscy obecni byli zachwyceni, bo mówił wprawdzie prozą, ale jak!

Inne spotkanie miało nieco zaskakujący przebieg. Odręcznie tworzone przez lokalną Bibliotekę afisze zapraszały mieszkańców dużej wsi w sanockim powiecie na spotkanie z Józefem Mortonem, autorem modnej w tym czasie powieści „Mój drugi ożenek”. A w rzeszowskiej centrali konsternacja, bo przyszedł telegram: „Morton chory! Spotkanie odbyć się musi, biblioteki w terenie przygotowane na przyjęcie gościa, a my szanujemy naszych czytelników”.

Poratował nas Roman Turek – łańcucki pisarz amator, wieloletni pracownik Fabryki Wódek i Likierów hr. A. Potockiego, autor wspomnieniowej książki „Moja mama, ja i reszta”. Turek zawsze chętny na takie imprezy poratował nas już kilka razy, więc i teraz nie odmówił.

Spotkanie było zaplanowane na godz. 18. w niedzielę, po nieszporach, bo zwykle ksiądz proboszcz kończył nabożeństwo apelem:  „A teraz, chłopy, idźcie do Biblioteki, bo tam pan pisarz już czekają!”

Kobiety zapraszane tak uroczyście nie były, bo i tak wiadomo, że to one zwykle         stanowiły większość publiczności. Siedziały cicho, kiwały  zgodnie głowami, a bardziej aktywni byli mężczyźni.

Kierowniczka Biblioteki przedstawiła Romana Turka, powiedziała kilka zdań na temat jego książki, a Turek chętnie podjął temat i zaraz zgłosił się do dyskusji solidnie wyglądający niemłody gospodarz.

– Ja, panie pisarz, też żem się ożenił drugi raz i, panie, ta nowa baba jędzą była… – tu rozżalił się na pieski los…

Turek poważnie kiwał głową i ze swadą odpowiedział:

– Masz pan świętą rację. Takich zajzajerów dziś już nie ma. Takie likiery, a rosolisy jak my u Potockiego robili, nikt dziś nie potrafi.

Sala zamarła, a po chwili rozległy się dyskretne chichoty, a panowie gawędzili swobodnie i każdy ciągnął swój temat Cóż, rzecz w tym, że jeden i drugi byli kompletnie głusi,w dodatku Turek był – jak zwykle – lekko przynapity.

Zdarzyło się kiedyś, że Związek Literatów Polskich zorganizował swoim członkom wycieczkę w Bieszczady. Autobusem jechało 40 poetów i pisarzy. Było wesoło, śpiewnie i alkoholowo – prawdziwa wycieczka zakładowa. Pierwszy przystanek i nocleg był zaplanowany w Sanoku.

To był maj, piękna pogoda, nic więc dziwnego, że kilka pań oraz panów zamiast spać, wybrało się na spacer. Nikt z uczestników tej nocnej wyprawy już nie żyje – jednak nazwisk nie przytoczę, zachowam je w pamięci.

Nad Sanem drogę spacerowiczom zastąpiło trzech lekko zawianych – powiedzmy – dżentelmenów, a  dzielni warszawiacy zostawili panie własnemu losowi i dali nogę. Sanockie łobuzy otoczyły panie opieką, zapytały dokąd zdążają, odprowadzili pod sam hotel i grzecznie się żegnając pouczyli, że na przyszłość dobrze jest wiedzieć z kim się ma okoliczność, a łachmyty przepędzać do diabła na kuliczki!

Dodam jeszcze, że spotkania  autorskie w Sanoku miewały dla literatów szczególny urok dzięki gościnności kierowniczki Biblioteki pani Zofii, ale o tym  może opowiem innym razem.

Po roku odeszłam z bibliotekarstwa publicznego na uczelnię, ale co się ubawiłam, pełniąc rolę damy do towarzystwa – to moje.

Ewa Bieniasz