Spotkanie z Witoldem Mołodyńskim w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Sanoku

Witold Mołodyński urodził się w 1930 r. w Ustrzykach Dolnych. Z wykształcenia jest architektem. Jako architekt pracował w Polsce i we Francji, gdzie od wielu lat mieszka, chociaż ostatnio, jak twierdzi, więcej czasu spędza w Polsce. Współpracuje z „Tygodnikiem Sanockim” – na 14. stronie gazety co tydzień drukujemy kolejny odcinek jego opowieści o losach polskiego architekta we Francji. 

Witold Mołodyński 27 lutego spotkał się z czytelnikami w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Sanoku, by opowiedzieć o swojej książce – „Bieszczadzkie okupacje 1939 – 1945”.

„Bieszczady to region o najbardziej urozmaiconych przemianach pod względem historycznym, gospodarczym, politycznym, ludnościowym i przyrodniczym w XX w. Zamieszkując te tereny od urodzenia, jestem jednym z ostatnich świadków ww. wydarzeń do połowy roku 1945. Kolejno opisuję stosunki poszczególnych okupantów do grup narodowościowych, jak represje, przywileje, obowiązki itp.” – pisze autor na okładce „Bieszczadzkich okupacji”.

Na lekcję historii regionu przyszło do Miejskiej Biblioteki Publicznej całkiem sporo osób. Opowieści Witolda Mołodyńskiego słuchano w skupieniu, a on, z dystansem do pewnych ograniczeń wieku słusznego, sprawnie prowadził swoją opowieść, wybierając z zasobów pamięci to, co najważniejsze.

Kiedy słucha się opowiadań Witolda Mołodyńskiego, na przykład o komunizującym od przedwojnia sąsiedzie, który potem przygotowywał wykazy osób do wywózki na Syberię, i o tym, jak matka zagroziła, że go wyrzuci z domu, to historia, o którą dziś toczą się ideologiczne boje, broni się jako nauka o świecie i ludziach. Polacy, Żydzi, Ukraińcy, dobrzy, źli, podstępni, litościwi, sprytni, wielkoduszni – ich losy zostały splecione ze sobą na niewielkiej przestrzeni i dziś niczego, co zdarzyło się w tamtych czasach, nie da się wymazać. W relacji świadka i uczestnika zdarzeń niczego też nie da się uprościć.

Historia jest sumą ludzkich indywidualnych zachowań; dopiero po latach, kiedy już schodzi w głąb czasu, niejedno się zaciera, umyka uwadze następnych pokoleń, i może wtedy łatwiej o manipulację… Dlatego wiedza źródłowa, jej świadectwa są nie do przecenienia.

„Pewnego ciepłego poranka (a dzień musiał być wolny od pracy, bo obaj z ojcem byliśmy w domu) jedliśmy śniadanie na ganku, skąd roztaczał się widok na częściowo zalesione stoki góry Orlik, za którą były Ustrzyki i rafineria nafty. Nagle za potokiem na szczycie najbliższego pagórka zobaczyłem grupę ludzi: szli gęsiego, za nimi o kilka kroków w tyle szedł żołnierz z pistoletem w ręku. Szli wolno od „ruskiego” cmentarza w stronę lasu […]. Jeszcze nie domyślaliśmy się, kim byli idący i co się z nimi za chwilę stanie” – zapisał Witold Mołodyński w „Bieszczadzkich okupacjach”.

– Pamiętajcie państwo, żeby podpisywać fotografie – radził Witold Mołodyński podczas spotkania z czytelnikami w MBP. – Czas ucieka, kolejne pokolenia nie będą wiedziały, kto i dlaczego został uwieczniony na zdjęciu…

msw