Oko na przedsiębiorczych
Autorskie lalki z pogranicza Bieszczad i Beskidu Niskiego
O „Pani Pieska” pierwszy raz przeczytałam w artykule na money.pl niespełna 3 miesiące temu. Wówczas nie spodziewałabym się, że za kilka miesięcy będę siedziała w pracowni w Komańczy, gdzie powstają zabawki i, głaszcząc psa Miszę, rozmawiała z ich twórcami, Krzysztofem i Martą: o tym, skąd pomysł, by z Warszawy przenieść się w Bieszczady, jak wyglądały początki i jakie są ich plany na najbliższą przyszłość.
Co się działo w waszym życiu, zanim trafiliście w Bieszczady?
K: Mieszkaliśmy w Warszawie. Zajmowałem się fotografią, potem filmowaniem, a Marta była dziennikarką – zajmowała się wystrojem wnętrz, designem i lifestylem.
M: Najpierw wiele lat pracowałam w Agorze, następnie robiłam pewien projekt dla serwisu wnętrzarskiego, a później pisałam dla „Wysokich Obcasów Extra”, ale to już zdalnie, będąc tutaj.
Dlaczego akurat Bieszczady? Co was skłoniło do przeprowadzki w te tereny?
K: Jeszcze zanim poznałem Martę, kupiłem dom, jednak przez lata tu nie mieszkałem. A dlaczego Bieszczady? Chciałem mieć więcej spokoju, być z dala od ludzi, choć okazało się, że nawet i tu nie da się od tego uwolnić. Poza tym natura, zwierzęta i… przestrzeń, która jest dla mnie bardzo ważna.
M: Do Komańczy i do Łupkowa przyjeżdżałam jeszcze, gdy byłam w liceum, ale nigdy nie myślałam, że kiedykolwiek będę tu mieszkać. Krzysiek mieszkał przez rok w Beskidzie Niskim – i to bez prądu, trochę jak w schronisku w Łupkowie. Też kiedyś mieszkałam poza Warszawą, na wsi. Chyba zawsze coś nas ciągnęło w takie odludzie.
Nie tęsknicie za stolicą?
K: Nie, nie, nie… Parę razy do roku zdarza się, że jeździmy do Warszawy, co ma związek z naszymi dotychczasowymi pracami, przykładowo – ja mam jakieś filmowanie itp. Ale w stolicy po prostu źle się czuję, co skutkuje tym, że po powrocie muszę odchorować tę wizytę.
M: Nie, wręcz przeciwnie, kiedy jesteśmy w Warszawie, od razu chcielibyśmy stamtąd uciekać.
A skąd pomysł na taki biznes? Co was zainspirowało?
M: To rodziło się powoli. Od Krzyśka na urodziny dostałam maszynę do szycia i coś tam sobie szyłam po nocach, jeszcze będąc w Warszawie i tam pracując. Niektórym się spodobało to, co robię, choć ja, patrząc teraz na pierwsze lalki dziwię się, że w ogóle komuś mogły się one podobać. Jeszcze w międzyczasie zajmowaliśmy się sitodrukiem – właściwie to bardziej Krzysiek robił takie wzory na poduszkach. To, co mamy obecnie, to poniekąd połączenie jakby szycia z drukiem, tylko że już nie my drukujemy, a drukarnia. Wracając jednak do początków, nie jestem w stanie powiedzieć, czy było tak, że od razu myśleliśmy o tym, że jak się przeprowadzimy, będziemy to kontynuować. Kiedy zamieszkaliśmy w Bieszczadach, mieliśmy jeszcze prace zdalne i nie potrzebowaliśmy od razu biznesu. Choć z pewnością troszkę siedziało to w naszych głowach, żeby mieć coś swojego. Kiedy Warszawa niejako zaczęła się oddalać, zdecydowaliśmy postawić już na coś konkretnego. Wiedzieliśmy jednak, że aby z tego żyć, nie może to być taki domowy handmade, tylko musimy jakoś to bardziej rozkręcić. Chyba cały czas jesteśmy w toku rozkręcania…
Od samego początku mieliście pracownię tutaj, w Komańczy?
M: Nie. Początkowo zrobiliśmy sobie pracownię w garażu przy naszym domu w Dołżycy. Przez chwilę nam wystarczała, ale później, jak się okazało, zaczęły piętrzyć się różne problemy, a to związane z tym, że dym z pieca wypełnił całe pomieszczenie, sprawiając że zabawki zaczęły brzydko pachnieć, a to zrobiło się już za ciasno. Zaczęliśmy szukać czegoś nowego, choć właściwie to miejsce, w którym jesteśmy obecnie, chyba samo się znalazło. Bez chwili zastanowienia wynajęliśmy to pomieszczenie i jesteśmy bardzo zadowoleni. Od tego czasu zaczęło się to wszystko jakoś kręcić…
Jak wygląda sam proces produkcji?
K: Najpierw trzeba zaprojektować, a projekt zawsze robimy wspólnie. Potem drukujemy, i to wiele razy, zanim dojdziemy do tego, co nam się ostatecznie podoba. Następnie trzeba to wyciąć, co jest bardzo pracochłonne. Na końcu zostaje kwestia szycia, tym zajmuje się obecnie nasza pracownica.
M: Początkowo projektowanie było dla mnie najtrudniejszym momentem – każdy miał bowiem inną wizję, a to wiązało się z licznymi sprzeczkami. Teraz mamy osobę do pomocy, ale wcześniej, zanim nie mieliśmy pracownika, szyliśmy oboje z Krzyśkiem. Uszycie, stworzenie produktu to jedno, ale przecież trzeba go jeszcze sprzedać, a patrząc z perspektywy czasu – to jest chyba największa praca.
Właśnie do tego zmierzałam. Oprócz produkcji musicie zadbać o wiele spraw związanych z prowadzeniem firmy. Wysyłka, faktury, marketing. Jak sobie z tym wszystkim radzicie? Pracujecie od rana do nocy?
M: Początki były ciężkie. Mnóstwo czasu zajmowało nam uczenie się wielu rzeczy tak naprawdę od podstaw. Faktury, odprawy celne, certyfikaty, badania. Na początku nie wiedzieliśmy nawet, do jakiego urzędu trzeba się udać, żeby coś załatwić. To w dalszym ciągu zajmuje nam mnóstwo czasu, podczas gdy powinniśmy robić już nowe rzeczy. Czy jednak pracujemy do samej nocy? Raczej nie, choć czasem zdarza się, że późnym wieczorem już z domu odpisujemy na maile lub sprawdzamy, czy są jakieś nowe zamówienia. Wyjątkiem mogą być też święta Bożego Narodzenia – w grudniu chyba prawie w ogóle nie mamy czasu wolnego, a do pracy przyjeżdżamy nawet w weekendy.
Jak to się stało, że pierwsze zabawki trafiły na rynek zagraniczny? Z tego, co wiem, klientów macie nawet… w Korei Południowej.
M: Akurat pani z Korei sama się do nas zgłosiła. To nas w ogóle zadziwia, że klienci często sami nas znajdują. Ale to jest właśnie siła mediów społecznościowych takich jak Instagram czy Facebook. Oczywiście my oprócz tego również wyszukujemy klientów. Jeżeli chodzi o zagranicę w głównej mierze są to sklepy, choć nie brakuje pojedynczych osób, które zamawiają nasze produkty.
A w jakim państwie jest ich najwięcej?
M: Teraz to się już trochę rozproszyło, choć wydaje mi się, że w dalszym ciągu przoduje Holandia. Z pewnością najwięcej klientów mamy w Europie. Takie sytuacje, kiedy wysyłamy zabawki poza Europę, są pojedyncze, ale oczywiście zdarzają się. Są to klienci z Korei Południowej, Emiratów Arabskich, Izraela, Australii, Stanów Zjednoczonych czy Nowej Zelandii. Dużym zaskoczeniem jest dla nas Słowacja. Mieliśmy kilka zamówień z miejscowości nieopodal nas, więc równie dobrze moglibyśmy zawieźć przesyłkę osobiście.
„Pani Pieska” to już nie tylko lalki. W swojej ofercie macie również poduszki w przeróżnych kształtach i kolorach, a także miarki dla najmłodszych. Czy w najbliższym czasie planujecie poszerzyć asortyment?
K: Na pewno. Obecnie najnowszym wytworem jest rodzina myszek, która jeszcze nie trafiła do produkcji masowej. W planach są jeszcze lalki-niedźwiedzie oraz lalki-psy. Mamy też pomysł na lalkę „zrób to sam”, ale do tego jeszcze długa droga…
M: To jest tak, że my poszerzamy ofertę, a potem i tak, koniec końców, okazuje się, że lalki sprzedają się najlepiej. Cały czas mamy jednak mnóstwo pomysłów i co rusz przychodzi nam do głowy coś nowego.
Jakie macie plany, marzenia na przyszłość?
K: Jesteśmy ciepłolubni, dlatego bardzo chcielibyśmy przeprowadzić się do Hiszpanii, na Wyspy Kanaryjskie albo do Portugalii. Potrzebujemy na to jeszcze z 5 lat. Do tego czasu musimy na tyle rozkręcić firmę, żeby móc ją albo przenieść tam, albo stamtąd zdalnie nią zarządzać. Bardzo sobie tego życzymy…
M: Już teraz cieszę się, że zrobiliśmy tak duży krok i jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Bardzo chciałabym jednak, żeby „Pani Pieska” była taka… „masowa”. Nawet kiedyś śniło mi się, że mam sieć takich sklepików na całym świecie, a w nich bardzo dużo różnorodnych lalek. Każdy przychodzi i sam dobiera sobie ubranie do lalki, takie jakie mu odpowiada. Chciałabym aby „Pani Pieska” wzięła udział w targach międzynarodowych np. w Paryżu, co w chwili obecnej ze względu na ich wysokie koszty oraz kwestie organizacyjne, jest niemożliwe do zrealizowania. Poza tym życzyłabym nam tego, żeby jak najszybciej znaleźć dystrybutorów naszych produktów w różnych krajach świata.
Rozmawiała Edyta Szczepek
Ostatnie komentarze