Janusz Szuber opowiada: przedmieszczański doktor Jawień
„Na hasło „Przedmieście” lub kiedy pada przymiotnik „przedmieszczański”, zjawia się wiele postaci, miejsc i fragmentów – na przykład fragment elewacji Ochronki, która jest na skrzyżowaniu Słowackiego i obecnie Sikorskiego; tam były takie – bardzo piękne – secesyjne wzory, które zostały skutecznie obłupane na rzecz byle jakiego nowego seryjnego detalu…” – zaczyna swoją opowieść Janusz Szuber.
Z czym mi się kojarzy Przedmieście? To jest pojęcie bardzo szerokie i właściwie obejmuje kawał świata – między ulicą Sienkiewicza, sztreką, ulicą Rymanowską, Polną, z taką centralną arterią, tzw. Starą Drogą. To Przedmieście, zagęszczone wśród uliczek Jasnej, Szkolnej, Krzywej, Starej, bardzo specyficzne i w większości swojej substancji już nieistniejące, ponieważ tam dziś stoją bloki, garaże, niekiedy szczerzy się tandetna elegancja sidingu.
Dla mnie było sporym zdziwieniem, że ulica Feliksa Gieli, kiedyś ulica Zgody, była na Przedmieściu, natomiast nie dziwiło mnie, że Rymanowska i wszystko, co się znajduje wokół Starej Drogi, czyli ulicy Słowackiego, to jest Przedmieście. Tam nie było nic, o czym by można powiedzieć, używając zwrotu: „jest bez wątpienia”. Tam coś się kończyło, coś się zaczynało, najczęściej na posesji, ale nie numerowanej czy nazwanej ulicą, ale od nazwiska mieszkańców. I te nazwiska czy przezwiska istniały, mimo że ich nosiciele od dawna już nie żyli.
W tym mateczniku przedmieszczańskim (z mojej perspektywy po drugiej stronie sztreki ciągnęła się terra incognita) w otoczeniu ogrodów znajdowały się posesje, oplecione płotami, dalekimi od pionu, podwórka zagracone, z klatkami, drewutniami, wychodkami i tym wszystkim, co wokół wychodków się przydarza. Były stajnie, w nich krowy i konie, wszędobylskie kury, które w nieopanowany sposób znaczyły swoją obecność odchodami. W rozrzuconej słomie walały się poobijane garnki i miski z zaskorupiałym jedzeniem, atakowane przez watahy wróbli i chmary much. Istotę tych miejsc fantastycznie odkrywał na fotografii Romuald Biskupski, a na swoich akwarelach – Władek Szulc.
Na terenie, o którym wspominam, były dwa dla mnie bardzo istotne miejsca. Pierwsze to dom pań Chmielewskich przy Rymanowskiej 1, do tego domu kiedyś chciałbym jeszcze powrócić na dłużej, bo tam po raz pierwszy odbyło się moje spotkanie z twórczością Mariana Kruczka, ale w tej chwili chciałbym powiedzieć o osobie, która dla mnie była esencją Przedmieścia i która to Przedmieście szczerze kochała, była w tę dzielnicę wrośnięta i z nią się identyfikowała. Tą postacią jest Urban Jawień, mieszkający przy ulicy Jasnej.
Urban Jawień nie był „przedmieszczaninem” z pochodzenia. Urodził się w Stryju i późną jesienią 1939 roku, przyprowadzony ze Stryja przez parobka Patałów, prawie zmrożonym Sanem przywędrował do Sanoka, nawiasem mówiąc – na środku Sanu wystraszony i zziębnięty zgubił to, co ze sobą niósł. W Stryju, wówczas sowieckim, stracił w krótkim czasie oboje rodziców, jego ojciec był wicestarostą, szybko za to zapłacił… Brat był w wojsku.
Zamożny dom pozostał w Stryju, a on przywędrował do Sanoka, do swojej ciotki i jej męża, emerytowanego ck radcy skarbowego – do państwa Kędzierskich, którzy mieszkali na Przedmieściu, hodując owoce i jarzyny. Osierocony dziesięcioletni chłopak, przeflancowany tutaj w bardzo specyficznych warunkach, w okresie okupacyjnym wrósł i nasiąkał atmosferą przedmieszczańskości. Dom państwa Kędzierskich podobno pierwotnie był szkołą albo ochronką żydowską, co temu miejscu nadawało dodatkowo jeszcze inny wymiar.
Wszystko, o czym można było powiedzieć, że jest „przedmieszczańskie”, było dla doktora Jawienia godne zaufania czy też było czymś, o czym warto snuć opowieść, a sprowadzało się do swoistej apoteozy miejsca, wzajemnych relacji mieszkańców i dosadnego, bez ogródek, języka, w nazywaniu tego, co w gruncie rzeczy elementarne i najistotniejsze w naszym tu i teraz. Przede wszystkim przepisy kulinarne.
Jawień przez kilka lat studiował medycynę w Krakowie. Bardzo dobrze poznał Kraków, ale to go od przedmieszczańskości nie odzwyczaiło, tylko jeszcze bardziej go w tym osadzało. To było charakterystyczne u niego, że miał dwa punkty odniesienia, Kraków i sanockie Przedmieście, i to nie kłóciło się ze sobą. Potrafił pięknie opowiadać o uliczkach, zabytkach, teatrze krakowskim, wykładach – niekoniecznie z zakresu medycyny – na których bywał, a bywał i słuchał takich tuzów, jak profesorowie Kleiner i Pigoń. Warto podkreślić, że był osobą wszechstronnie i gruntownie oczytaną. Jednocześnie z zapałem i znawstwem opowiadał historie z Przedmieścia – prawdziwe, a niekiedy zmyślone, wyśmienicie przez niego ubarwione.
Przedmieście w jego wydaniu to była niesłychanie kolorowa dzielnica, chociaż ona na ogół wydawała się szara, czasami nijaka. Rzeczywistość opowiedziana, zobaczona czułym okiem – zmienia swój charakter, staje się uporządkowaną narracją.
Jawień z racji swojej profesji, był wzywany do chorych, znał doskonale wszystkie zakątki i bolączki Przedmieścia. Poza wszystkim pasjonował się się ogrodnictwem, sprowadzał do swojego ogrodu różne rośliny, znał świetnie łacinę, więc jego ogród był takim przedmieszczańskim ogrodem łacińskim, każda roślina miała tam podwójną nazwę, ale przede wszystkim łacińską.
Kiedy sprzyjała pogoda, ojciec i ja odwiedzaliśmy doktora Jawienia kilka razy w tygodniu. On częściej wstępował do nas, idąc bądź wracając z miasta. Obaj, mój ojciec i doktor Jawień dojeżdżali do Krosna do pracy, pierwszy na lotnisku, drugi w przychodni: te specyficzne poranne zbiórki na stacji Sanok Miasto i potem triumfalne popołudniowe powroty.Kiedy oglądam wydany niedawno przez Miejską Bibliotekę Publiczną album o Przedmieściu, przypominam sobie natychmiast Urbana Jawienia, który w automatyczny sposób kojarzy mi się z przymiotnikiem „przedmieszczański”. Mam teczkę, a w niej kilka pamiątek po panu doktorze, między innymi narysowana przez niego, a potem wycięta, ryba – karp wigilijny z życzeniami, który był dołączony do faszerowanego karpia, opisanego jako „karp po przedmieszczańsku”. To jest taki dowód wierności okolicom, które, jeśli nawet są „krzywe”, mało zasobne, bywają na pozór bezbarwne, a w ustach zaangażowanego opowiadacza nabierają barw i rumieńców.
Każdy ma prawo mieć w pamięci inne Przedmieście. Te miejsca, domy były w gruncie rzeczy bardzo skromne i ubogie, a ich mieszkańcy nie wiadomo właściwie, z czego żyli i czym na życie zarabiali. Ale to byli przedmieszczanie i oni mieli swój styl…
Doktor Jawień był dla swojej ciotki, pani Kędzierskiej, „wielkim rozczarowaniem”. Ona posyłała go na dodatkowe lekcje łaciny i lekcje muzyki do pani Wandy Kossakowej, wierząc że w przyszłości zostanie księdzem, a tymczasem – on skończył medycynę i został przedmieszczańskim „Doktorem Busiem”. Za to na stare lata ciotka miała w nim niezawodne oparcie, opiekował się nią cierpliwie i z oddaniem, wdzięczny za wszystko, co mu za jej i jej męża pośrednictwem ofiarowano na sanockim Przedmieściu.
Wysłuchała Małgorzata Sienkiewicz-Woskowicz
Ostatnie komentarze