Wspomnienia szkolne z lat 50.
W świątecznym numerze „Tygodnika Sanockiego” ukazały się wspomnienia o pani Teodozji Drewińskiej, organizatorce i dyrektorce Wyższego Naukowo-Wychowawczego Instytutu Żeńskiego i czytając o tej wspaniałej kobiecie uświadomiłam sobie, jak wiele wspólnych cech łączy dwie sanockie dyrektorki, jedną z początku XX wieku, drugą z późniejszych lat.
Może to w ramach wędrówki dusz idee pani Drewińskiej ujawniły się w talentach pedagogicznych i organizacyjnych pani dr Skołozdro?
Wiem, że wiara w wędrówkę dusz jest sprawą dość wątpliwą, ale podejrzewam, że w tym przypadku coś może być na rzeczy… Tu dodam, że pląta mi się jeszcze w tym zacnym pedagogicznym gronie literacka postać pani Latter z „Emancypantek” Bolesława Prusa. Pisarz ten celnie opisał przełożoną XIX – wiecznej pensji i widzę tu wiele podobieństw do realnych postaci dwu dyrektorek sanockich szkół żeńskich. Nic zatem dziwnego, że przez lata naszą szkołę cechował dyskretny wdzięk przedwojennej pensji.
Szkoło, szkoło gdy cię wspominam / oczy mam pełne łez… – pisał Julian Tuwim, a wiersz ten przychodzi niemal każdemu na myśl, kiedy wspomnieniem wraca do czasów młodości. Zacytowałam, dla porządku, pierwszą strofę, ale ani mi w głowie produkować łezki z tej okazji, przeciwnie – dla mnie wspomnienia szkolne to powrót do beztroskich lat młodości, zatem na miejscu będzie uśmiech, a nie łzy.
Moje licealne lata – 1953/57 – to ani łatwe, ani dobre czasy dla Polski, ale dla nas, uczennic – był to okres pełen radości i pogody.
Naiwna młodość ma swoje prawa, a nasi profesorowie uczyli nas prostych, uczciwych reguł postępowania. Proza życia dopiero czekała za rogiem…
Ze Szkołą pożegnałam się dawno i minione z górą pół wieku oraz stosowna dla starszej pani lekka skleroza spowodują, że moja relacja jest zdecydowanie subiektywna, ale mam nadzieję, że sporo koleżanek, które otrzymały patent na dorosłość w zbliżonych rocznikach, zgodzi się z moją optyką i przyzna, że dawne szkolne lata i ważne dla tych czasów Osoby warto, jak mówi Gałczyński „ocalić od zapomnienia”.
Nasza Szkoła, nosząca obecnie nazwę II Liceum Marii Curie Skłodowskiej, była – choć nie wprost – kontynuacją Instytutu Żeńskiego, a od 1936 roku do 1970 była kierowana twardą ręką przez panią dyrektor dr Zofię Skołozdro.
Nie robię tu przerwy na lata wojny, bo i wtedy trwała podziemna działalność edukacyjna pani dr Skołozdro i innych naszych nauczycieli.
Pani Przełożona, bo tak tytułowano panią dr Skołozdro – persona majestatyczna, dostojna i elegancka, ceniła pracowitość i dyscyplinę, a że była osobą wybitną i dominującą, odcisnęła piętno na działaniach Szkoły i już za życia stała się jej symbolem. W niełatwych latach powojennych w sposób uprzejmy, ale stanowczy potrafiła realizować cele wychowawcze i dydaktyczne zgodnie ze swoimi przekonaniami, a postępowała z taką kulturą i taktem, że kolejni wizytatorzy mimo szczerych chęci nie byli w stanie niczego Szkole zarzucić. Pani dr Zofia Skołozdro do 1970 roku rządziła bezapelacyjnie Szkołą, a starannie dobrane ciało pedagogiczne in corpore cieszyło się ogólnym autorytetem. W większości byli to przedwojenni, znakomicie wykształceni nauczyciele, którzy, choć trzymali rygor i dystans, nie traktowali uczniów jak bożego dopustu.
Zachowanie i stroje uczennic były podporządkowane ustalonym od lat regułom gry. Czarne lub granatowe fartuchy, ozdobione białym kołnierzykiem, włosy gładko upięte, loczki i pierścionki absolutnie wykluczone, czyste paznokcie, płaskie buty, a od święta białe bluzki i ciemne spódnice – jednym słowem schludność i skromność! Zapewne pani Teodozja Drewińska z ukontentowaniem zaaprobowałaby te obyczaje.
I wprawdzie do głowy nie przychodziło nam, że jesteśmy uciśnione i zniewolone, ale wybiegi, które stosowałyśmy, żeby choć trochę wybić się na niepodległość, stanowią do dziś dobrą pożywkę do wspomnień i żartów.
Natychmiast po maturze wystroiłyśmy się w klasyczne kostiumy, zamszowe szpilki, a niektóre koleżanki nawet zafundowały sobie trwałą. Urody i wdzięku raczej te zmiany wizerunkowe nam nie przysporzyły, ale tak odreagowałyśmy czas szkolnych mundurków.
Zostałam upoważniona przez koleżanki do spisania wspomnień o naszych profesorach. Zacznę – bo z wieku i urzędu – pierwszeństwo należy się pani Przełożonej.
O licznych zasługach i dokonaniach pani dr Zofii Skołozdro pisano już przy różnych okazjach, a ja chcę tylko skromną anegdotką ocieplić Jej surowy wizerunek.
Pani Przełożona i szkolny woźny pan Babiak rządzili nami surowo, acz sprawiedliwie. Panienki – mawiał pedel – ja i pani Przełożona uznaliśmy, że…- i tu następowało ogłoszenie kolejnego zakazu, a tych zakazów było niemało. Zakazy skutkowały, bo na przykład po bułki już nie wybiegało się na ulicę, ale tylnymi drzwiami do parku na trzecią przerwę wybiegało się nadal.
Będąc już na emeryturze, pani Przełożona złożyła wizytę w sanockiej Bibliotece. W wypożyczalni przy ladzie miała dyżur nasza koleżanka. Pani przełożona zawsze zwracała się do swoich uczennic po nazwisku, więc zadysponowała – X …ówna, proszę mi dać coś dobrego do czytania. Helenka, przejęta ważnością chwili i szczęśliwa, że akurat ma schowany pod ladą absolutny na owe lata bestseller – perełkę literatury iberoamerykańskiej- wręczyła z dumą Ważnej Czytelniczce „ Sto lat samotności” Marqueza.
Po tygodniu pani Przełożona oddała Helence czytelniczy rarytas i powiedziała z niesmakiem – X… ówna, co ty mi dałaś, proszę o jakąś przyzwoitą książkę, może coś Rodziewiczówny, albo Prusa.
Te wspominki z dawnych lat są okazją, by szczerze przeprosić panią Kazimierę Rafalską, bo krzywdziłyśmy Ją swoim brakiem sympatii. Związek Radziecki był naszym wrogiem, zatem nauczycielka języka rosyjskiego miała u nas z góry przechlapane, dopiero z wydanej w 1988 roku biograficznej książki „Wspomnienia polskiej nauczycielki” poznałyśmy dramatyczne losy pani Rafalskiej i zrozumiałyśmy, jak dzielnym człowiekiem była nasza rusycystka. Dodam jeszcze, że ucząc języka swoich ciemiężycieli, mimo naszej do niego niechęci – potrafiła zachwycić nas poezją i literaturą rosyjską. Nie każdego byłoby stać na wielkoduszność.
Chciałabym też przywołać postać lubianego powszechnie katechety ks. Andrzeja Moskala, który, umierając na chorobę nowotworową, odmówił przyjmowania leków przeciwbólowych, ponieważ ofiarował swoje cierpienia za pomyślność młodzieży sanockiej.
Nasza Szkoła w tamtych czasach nie była sprofilowana, mimo to umysły ścisłe zdecydowanie forowane przez profesora Nestora
Leńczyka były traktowane ulgowo przez polonistów i historyków.
Na lekcjach matematyki czy astronomii często słyszałyśmy – X…ówna nie będzie inżynierem ani kimś podobnym, niech siada, a Y…ówna pokaże, jak należy prawidłowo rozwiązać równanie.
A poloniści: Józef Pohorski, Maria Siekierzyńska i Jadwiga Kubrakiewiczówna pobłażliwie traktowali miłośniczki liczb i wzorów, nie wymagając od nich na przykład analizy literackiej „Wesela”. Dzięki takiemu podejściu każda z uczennic mogła bez wyrzutów sumienia pogłębiać swoje zainteresowania.
Pani prof. Jadwiga Lorenc, absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w czeskiej Pradze, robiła, co mogła, by nauczyć nas poczucia piękna i doceniania sztuki w codziennym życiu. Po męsku ostrzyżona, zamotana w długie barwne spódnice, ozdobiona broszkami i koralami, lubiła chodzić po Sanoku udając, że nie widzi idących po drugiej stronie ulicy uczennic. Potem na lekcji żaliła się – łażą takie pannice i udają, że nie widzą starej nauczycielki – toteż szybko nauczyłyśmy się na jej widok wrzeszczeć z daleka – Dzień Dobry, Pani Profesor!
Obawiam się, że nie doceniałyśmy plastycznych talentów pieszczotliwie zwanej „Cioci Lorenc” i za to też przepraszamy.
Pani Helena Grabowska, pierwsza lewicowa nauczycielka w konserwatywnym Gronie Pedagogicznym –zachowując do końca życia swoje poglądy – weszła gładko w obce Jej środowisko i nikomu nie zaszkodziła, choć zapewne by mogła. Dyskusje światopoglądowe toczyła – poza lekcjami – z ks. Lechowiczem, który zastępował chorego ks. Moskala. Mieszkanki internatu miały do Pani Grabowskiej sporo pretensji, ale teraz wolimy pamiętać, jak dużo pomocy okazała swoim uczennicom, którym już w dorosłym życiu poplątały się ścieżki…
Byli jeszcze inni profesorowie. Siostry Kubrakiewiczówne Jadwiga i Wanda, Aleksandra Hycaj, Mirosław Węgrzynowicz, Szymon Słomiana i inni, a wszyscy zasłużyli na naszą wdzięczność i pamięć.
Dziś z perspektywy lat w pełni doceniamy wysiłki naszych Pedagogów i jesteśmy im wdzięczne za trud włożony w naszą edukację, a przy okazji naukę dobrych manier – ułatwiło to nam start w dorosłość. Wspominamy mądrość, życzliwość i siłę charakteru Grona, które w trudnych politycznie latach umiejętnie przemycało nieco prawdy historycznej, a w latach 50. wymagało to i sprytu i odwagi.
Na spotkaniach z okazji kolejnych rocznic matury wspominamy wszystkich naszych Profesorów serdecznie, z czułością i uśmiechem. To byli wspaniali ludzie i pamięć o nich pozwala nam wierzyć, że w tych latach zawód nauczyciela nie był przypadkowym wyborem życiowej drogi – był prawdziwym powołaniem.
Ewa Bieniasz
Ostatnie komentarze