Wiesław Banach
CZYTANIE OBRAZU: Mieczysław Janikowski (1912-1968) – Kompozycja, ok. 1960 r.
Oprowadzając zwiedzających po naszym muzeum bardzo często słyszymy: „Co to jest?”, „Moje dziecko potrafiłoby coś takiego namalować!”, „Nic z tego nie rozumiem.”, „Co ten obraz przedstawia?”, „Czy to w ogóle jest sztuka?” Ale też – rzadko bo rzadko – zdarzają się osoby, które mówią: „Malarstwo Janikowskiego jest świetne. To jedna z większych niespodzianek w galerii”. Takich widzów jest niewielu, ale są dla nas cenni i mam wtedy poczucie, że widzą to samo co ja.
Twórczość Janikowskiego poznałem dopiero gdy rozpocząłem pracę w muzeum. Tutaj, w galerii Prochasków, znalazłem jego niewielki rysunek – nic nieznaczący szkic pejzażowy. Zacząłem szukać i natrafiłem na katalog wydany w u schyłku lat 70. Był niewielki, miał dobre czarno-białe reprodukcje, wklejone w druk. Oczarowały mnie od pierwszego wejrzenia. Było w tym malarstwie coś niezwykle indywidualnego, osobistego – w abstrakcji geometrycznej, która jak uważali jej twórcy z natury rzeczy nie powinna być osobista – bo byłoby to tak, jakby fizyk formował swoje odkrycia w pełnych uczucia strofach. Kontynuowałem poszukiwania, skontaktowałem się z rodziną malarza, rozrzuconą pomiędzy Krakowem a Paryżem. Artysta już nie żył. Razem podjęliśmy starania, aby Janikowskiego Polsce przywrócić.
Jak to bywało z artystami emigracyjnymi w czasach PRL-u, Janikowski nie był zbyt pożądany w państwowych galeriach (szlak wojenny z „pancerniakmi” generała Maczka i potem emigracja). Miał kilka wystaw w Krakowie, gdzie studiował i gdzie mieszkali jego bracia. Po kilka jego prac znajdowało się w rożnych muzeach, ale to niewiele by mówić o istnieniu malarza na polskim rynku sztuki. Najważniejsze prace Janikowskiego były w Paryżu, zdeponowane w Bibliotece Polskiej. Tam właśnie pojechałem, by rozpocząć przygotowania do dużej wystawy monograficznej.
Pierwszą wystawę ze zbiorów dostępnych w Polsce zrobiłem w roku 1983 w Sanoku. Znalazły się na niej różne prace – kolorystyczne, abstrakcyjne o charakterze płynnym, lirycznym, oraz obrazy geometryczne; wydrukowany został katalog.
Sztuka abstrakcyjna ma już za sobą ponad sto lat istnienia. Pierwsze prace abstrakcyjne Kandinsky`ego powstawały w pierwszej dekadzie XX wieku, a geometryczne Malewicza i Rodczenki to był 1913 rok. Dwa lata później powstał „Biały kwadrat na czarnym tle” i wkrótce ”Biały kwadrat na białym tle” Malewicza. A więc suprematyzm Malewicza, neoplastycyzm Mondriana, konstruktywizm Strzemińskiego, Kobro, Stażewskiego, a po wojnie choćby op-art Vasarely’ego, czy też hard-edge Amerykanów to już olbrzymi dzisiaj muzealny dorobek sztuki minionego wieku.
Jeśli ktoś chciałby zrozumieć twórców abstrakcji, najlepiej byłoby popatrzeć na cykle, których autorem był holenderski malarz Piet Mondrian – „Drzewo” i „Katedra”. W poszczególnych pracach widzimy, jak Mondrian abstrahuje, wyzwala się z natury, jak z liściastego drzewa pozostaje jedynie pewien schemat, z katedry – zaledwie piony i poziomy. Obserwujemy, jak ze świata wizualnego, świata natury dochodzi się do poszukiwania jej esencji. Pierwsi abstrakcjoniści docierali nieomal do nicości – tak jak Malewicz w obrazie „Biały kwadrat na białym tle”, gdzie różnica zaznacza się odcieniem bieli i fakturą dwóch zestawionych ze sobą elementów. O co w tym chodzi? Pionierzy abstrakcji łączyli poszukiwania z myślą teozoficzną, dotyczącą istoty życia i istoty świata. Wszystko, co nas otacza, to są elementy, które wywodzą się z czegoś dla nas niezrozumiałego, z prapoczątku, z liczby. Jeżeli cofniemy się do historii filozofii, znajdziemy to u Platona: demiurg, tworząc świat, geometryzował, posługiwał się liczbą. Paul Cézanne mawiał, że wszystkie kształty w naturze możemy sprowadzić do podstawowych brył geometrycznych: kuli, walca, stożka. Z abstrakcją spotykamy się nieustająco w architekturze. Wrażliwe oko w kościele gotyckim dostrzeże proporcje wewnętrznych łuków, rytmikę filarów, harmonię podziału ściany, „ucieczkę” przestrzeni w głąb i ku górze – nie ma w tym nic z narracji – są tylko czyste linie. Jesteśmy zachwyceni pięknem, a także blaskiem światła, które poprzez te wyszukane proporcje do nas dociera. Znajdujemy się – dosłownie – w środku abstrakcyjnego dzieła. Jeżeli w kościele barokowym dostrzegamy, że łuk nie jest półkolem i odnosimy wrażenie, jakby coś go przygniatało – a on broni się przed masą ściany, która na niego napiera i wszystko razem tętni życiem i energią – to przecież działają na nas właśnie elementy czysto abstrakcyjne. Często nie zdajemy sobie sprawy, że gdy podziwiamy dzieło architektoniczne, to ono nam się podoba nie tylko poprzez dekoracje, elementy malarskie i rzeźbiarskie, które tam są, ale właśnie przez te tajemnicze związki linii, napięć i mas. To jest właśnie język abstrakcji, z którym obcujemy od pradziejów. Jeżeli te elementy, które w taki sposób oddziaływają na nas w architekturze przełożymy na obraz, to nagle się okazuje, że jesteśmy bezradni, że zaczyna nam brakować łopocących sztandarów, zgiełku bitwy, księcia Witolda i krzyżackich chorągwi i Wielkiego Mistrza upadającego od ciosów rycerzy…
Jak przekonać widza, że warto poświęcić czas i zrozumieć istotę malarstwa abstrakcyjnego?
Wróćmy do mojego zauroczenia Janikowskim. To były ciężkie lata 80. W 1988 roku udało mi się skatalogować obrazy, które były w Bibliotece Polskiej w Paryżu, rodzinie artysty udało się to wszystko przetransportować do Polski i zrobiliśmy kilka dużych wystaw, poczynając od Krakowa, poprzez Warszawę, Poznań, Gdańsk, Łódź. W tych dużych miastach Janikowski objawił się w bardzo złym czasie. Polaków nie obchodziła wtedy sztuka, koncentrowaliśmy się na tym, jak skończyć z PRL-em. Niemniej dzięki tej wystawie większość obrazów nie wróciła do Francji, wiele polskich muzeów dokupiło sobie prace Janikowskiego i ten świetny malarz powrócił do kraju. Robiąc wystawę Janikowskiego rozkochałem się w jego malarstwie na dobre. Dla muzeum pozyskaliśmy kilka jego obrazów. O jednym z nich chciałbym opowiedzieć.
Jest to kompozycja z około 1960 roku. Wydaje się niemożliwe jej opisanie. Jakaś owalna linia na dole, odcinająca dwie części płótna na zieleń i górną część, która mieni się srebrzystym odcieniem jasnej szarości. To jest zestawione z owalami, a więc – jakiż ubogi język! Co można o tym powiedzieć? Większa forma ma w jednym miejscu ślad żółci, którego prawie nie zauważamy. Rozjaśnienie owalu w stosunku do tła, linia wklęsła zieleni, wcale nie symetryczna – to wszystko jest najprostszym kodem, jakim operuje Janikowski. Jak zestawić to z ostrym łukiem witrażu gotyckiego? Z równowagą i spokojem architektury renesansowej? Jak porównać to z siłą rzymskiego łuku triumfalnego w architekturze barokowej? Mamy tu cichy język czystej wrażliwości. Nic nam tu nie przeszkadza – nie ma drzew, postaci, lecz jeśli „wsłuchamy” się w „dźwięk” obrazu, w jego atmosferę, to może uda nam się zobaczyć, że jest to po prostu: piękne? Więcej – że jest w tym zawarte jakieś osobiste doświadczenia, jakieś olśnienie. W stosunku do wcześniejszych abstrakcjonistów Janikowski nie uprawiał abstrakcyjnej matematyki, nie szukał rozwiązań czysto formalnych, lecz wykorzystywał geometrię jako wyraz własnych uczuć, emocji. Gra kształtów, wprowadzanie jakiegoś punktu kolorystycznego, rytmy, wygaszanie kolorów – wszystko razem tworzy niepowtarzalną aurę. Mawiał: „Linia prosta przecięta linią krzywą to już jest dramat. Po co szukać więcej?” Abstrakcjonistów geometrycznych jest mnóstwo. Janikowski wyróżnia się czymś bardzo osobistym, humanizuje to laboratorium prostych form. Wszelkie rozwiązania są u niego wyrazem wewnętrznej, bardzo osobistej wrażliwości, świadomości – koloru, formy, zderzenia tych elementów, prowadzenia subtelnej gry.
Tych obrazów nie da się porównać z „Sądem ostatecznym” Michała Anioła ani z obrazami Rembrandta czy Tycjana, one zawsze będą uboższe. Jednak artysta realizuje się wtedy, kiedy robi coś, co jest na jego miarę oraz na miarę jego wrażliwości.
Wracając do naszych zwiedzających – jest bardzo trudno wytłumaczyć im, że mają do czynienia z szlachetnymi i niepowtarzalnym dziełami sztuki i że w tak minimalistycznym i ascetycznym malarstwie znajdują się wartości, które mogą być szczerze poruszające. Rygor geometrii, nie musi być nudny czy schematyczny i można w ten sposób również formułować swoje odkrycia w dyskretnych, pełnych światła i czystości kompozycjach. Ale przecież nie wszyscy muszą to dostrzegać.
Wysłuchała msw
Ostatnie komentarze