Marcin Pendowski o swojej muzyce i motocyklowej pasji

Marcin Pendowski – człowiek orkiestra. Wpisujesz w google nazwisko, a tam same superlatywy.

Same kłamstwa (śmiech). Wszystko zaraz ci opowiem.

Marcin doszły mnie słuchy, że zagrasz dla publiczności w Sanoku?

Tak, takie chodzą słuchy i mam nadzieję, że będę mógł zaprezentować sanoczanom swoją muzykę.

Opowiedz mi trochę o twojej twórczości. Jak to się stało, że grasz z zespołem Fisz Emade Tworzywo?

Historia zaczęła się w 2011r., akurat grałem wtedy z Mariuszem Obijalskim, on jest klawiszowcem Fisza i grali razem od wielu lat, opowiedział mi o tym. Tak się złożyło byłem wtedy na castingu do zespołu Maryli Rodowicz, która potrzebowała basisty, poszedłem w ogóle jako pierwszy, bo kolejka była olbrzymia i ten casting przeszedłem. Właśnie wtedy spotkałem „Paszteta” czyli Mariusza Obijalskiego, który zaproponował mi granie w zespole Fisz Emade. Zaproponował żebym wziął bas i przyszedł na próbę. I tak to się zaczęło, trybiki zaskoczyły, wytworzyła się chemia udało nam się z chłopakami zgrać i jesteśmy już ósmy rok razem.

Ta chemia o której wspomniałeś? To bardzo ważne kiedy pracuje się razem nad muzyką.

Tak, to prawda. To bardzo ważne. Dodatkowo słuchamy podobnych rzeczy, podobnymi rzeczami się inspirujemy. To wszystko jest takie bardzo smaczne muzycznie. Uwielbiam tę grę u chłopaków. Nie robią tematów na masówkę, tylko zawsze dbają, by ta nutka artystyczna była w tym najważniejsza. Dzięki temu to wszystko tak dobrze prosperuje. Nagrywamy teraz kolejną płytę, a obecnie promujemy płytę „Radar”, którą nagraliśmy w tamtym roku i to wszystko sobie świetnie działa.

Wiem, że prywatnie robisz coś jeszcze, w jakich projektach bierzesz udział?

Tak, biorę udział w różnych rzeczach. Wydawnictwo Alkopoligamia ma taki projekt o nazwie „Albo inaczej” w którym hip-hopowców jakby sklejono z pop-owcami, czyli z piosenkarzami i to jest dosyć artystycznie interesujące. Nawet mieliśmy nominację do Fryderyków w tamtym roku za ten album. Gramy czasami na takich imprezach typu Juwenalia. Odbiorca tego są głównie studenci i młodzi ludzie.

Z kim miałeś okazję pracować podczas tworzenia tego projektu?

Między innymi z Krystyną Prońko, Andrzejem Dąbrowskim, z tych powiedzmy klasyków, oldscholoowców, a także ze świętej pamięci Wodeckim. Z kolei z młodych artystów to byli np. Natalia Nykiel, Justyna Święs z The Dumplings, Ralph Kamiński, Piotrek Zioła, ale też bardzo fajni hip-hopowcy. Mi szczególnie przypadł do gustu Tetris – król freestyleu i Eldo. To jest duży projekt, ponad 20 osób. Ja podziwiam menedżera, który to wszystko spina, bo ja żeby nagrać swój album i zgrać ze sobą dziewięć instrumentów dętych w jednym czasie to z pół roku kalendarz ogarniałem (śmiech). Nie wiem jak oni to zrobili. W każdym bądź razie to dosyć fajnie prosperuje. Co prawda nie mamy dużo koncertów z tym składem, ale mimo wszystko uważam, że to jest bardzo fajna rzecz i wszyscy się w to niezwykle angażują.

Chętnie posłucham czegoś więcej na temat twoich inspiracji.

Z wykształcenia jestem basistą i kontrabasistą jazzowym, ale zacząłem inspirować się muzyką lat 60-tych, która jest pierwotna, ma pewne niedoskonałości w swoim brzmieniu, pewien brud, który powoduje, że jest to bardzo żywe i interesujące. Inspirowały mnie takie zespoły, jak na przykład The Meters, Rose Royce, Charles Wright, albo nagrania z takiej wytwórni Motown, oni mieli po prostu nieprawdopodobnych muzyków między innymi niesamowity basista James Jamerson, który te wszystkie linie basów ogrywał. I stąd narodził się pomysł, żeby nagrać płytę basową. W sumie to chodziło za mną odkąd zacząłem się tym zajmować. Dużo komponuję takich utworów, instrumentalnych, które mają elementy jazzu w sobie. Dla mnie bardzo istotny jest fakt, że podczas komponowania takiej muzyki mogę dać upust wirtuozerii i emocjom, jakie temu towarzyszą. Tak samo jest z koncertami instrumentalnymi. Każdy jest inny, niesamowicie to oddziałowuje na mnie, ta ich niepowtarzalność. W przeciwieństwie na przykład do obrazu, który jest na ścianie zawsze jest tym samym obrazem, a w muzyce jest kwestia „tu i teraz”.

Zdarza ci się na koncertach, że odbiegasz od pierwotnej kompozycji?

Oczywiście! Robimy to cały czas. Z tym, że tak to wygląda, że pewne elementy w takich utworach są stałe, na zasadzie jakiś tematów albo riffów, które trochę regulują ten bałagan i emocje, które powstają przy graniu solówek. Czasami to jest naprawdę jazda bez trzymanki, te sola gdzieś odlatują w przestrzeń nieznaną, a wejście znowu na tory takiego tematu to jest coś w rodzaju, jak kot który leci w powietrzu i ląduje na cztery łapy, a wszyscy wiedzą o co chodzi. To jest dobra rzecz, robi takie rozładowanie napięcia, co w muzyce jest patentem stosowanym często.

Wspomniałeś o solowym projekcie, jak to powstało?

No tak to powstało, że komponowałem sporo rzeczy, które też testowałem na jamach w takim klubie Worek Kości (kiedyś nazywał się on Harenda) i tam od siedmiu może ośmiu lat prowadzimy z kolegami Jazz jam session, czyli takie koncerty improwizowane. Głównie gramy tam standardy jazzowe, które są znane przez wszystkim, na całym świecie i często zdarza się tak, że przyjeżdżają muzycy ze Stanów Zjednoczonych i grają z nami te rzeczy, bo po prostu znają te standardy. Świetne to jest, ale ja poszedłem krok dalej i zacząłem pisać swoje tematy, które tam testuję na tych jamach. Jest dużo plusów dla których to robię. Po pierwsze mam ograny materiał, widzę jak reaguje publiczność, co jest cudowne. Słyszę jak to brzmi na żywo, czy to jest potencjalnie fajne, czy to może jest zbyt skomplikowane i nie działa. Ja lubię dosyć proste struktury, uważam że to jest sztuka, żeby czymś prostym osiągnąć duży efekt emocjonalny. Nie jest kluczem, by pisać utwory, które później wykonawcy grają, a po ich czołach spływa stróżka potu i efekt jest mizerny. Moim zdaniem artyści są tym samym, co naukowcy, czyli opisujemy świat, tyle że oni robią to w sposób bardzo skomplikowany, a my staramy się to robić troszkę prościej, bardziej grając na emocjach. W każdym bądź razie zacząłem się interesować takim zapomnianym brzmieniem, który towarzyszy instrumentom, mam tu na myśli głównie gitary czecho-słowackie, polskie, czy tam na przykład DDR-owskie.

Twoje brzmienie na płycie jest bardzo oryginalne, troszkę nawet nietypowe. Jak to osiągnąłeś?

Właśnie chodzi o to, że mam świadomość jak brzmią tacy wielcy basiści soliści, jak np. Marcus Miller. Oni są bardzo rozpoznawalni w swoich artystycznych brzmieniach i pójście w tę stronę nie byłoby dobre, bo byłoby to bardzo naśladowcze. Z dziesięć lat temu z Julią Pietruchą mieliśmy taki projekt. Ona chciała takie brzmienia vintage i ja sięgnąłem po bas, który miałem, jako dzieciak – czeska gitara, nazywała się Jolana Diamant, który okazał się fantastycznym instrumentem. Ja go nie doceniałem jako dziecko, myślałem że to jest jakaś totalna lipa. Dawałem go swoim uczniom, żeby sobie na nim trenowali. I po dwudziestu latach doceniłem ten instrument i wyobraź sobie, że płytę „Pendofsky” z którą będę miał okazję wystąpić w Sanoku, tak jak i wszystkie nagrania z Fisz Emade nagrywałem na tym właśnie instrumencie. Nawet uknułem takie powiedzenie „komunobasy” i to się przyjęło do tego kręgu muzyków. Także, taką drogę obrałem i to naprawdę działa.

To takie krótkie pytanie, jakie do tej pory odnieśliście sukcesy?

Pierwsza płytę wydaliśmy w 2015 roku i za tę płytę „Pendofsky” otrzymaliśmy prestiżową, dziennikarską nagrodę Mateusza Trójki. Ona jest ufundowana nie przez słuchaczy, tylko przez dziennikarzy, którzy są propagatorami dobrej muzyki. Zagraliśmy również na międzynarodowym festiwalu Bass&Beat Festival, który odbywa się we Wrocławiu. Byliśmy w programie Piotra Stelmacha. Ja teraz sporo gram z Fisz Emade i nie jestem w stanie, w obecnej chwili tych koncertów bardzo dużo grać ze swoim zespołem.

Czy możemy oczekiwać drugiej płyty solowej?

Tak, pracujemy nad drugą płytą. Jest nagrane już 90% materiału. Chciałbym ją wydać na wiosnę przyszłego roku. Miałem trochę komplikacji ze względu na grę z innymi zespołami, ale mimo wszystko uważam, że plan, jaki sobie założyłem uda mi się zrealizować.

To również będzie album instrumentalny?

Był taki pomysł, żeby pozapraszać wokalistów, ale ostatecznie zostaliśmy przy nagraniach instrumentalnych, trochę takich filmowych. Wiesz, ulice San Francisco. Zobaczysz, a raczej usłyszysz 😉

Byłeś już wcześniej w Sanoku, czy to twój pierwszy raz?

Tak, byłem tu. W 1998 albo 99 roku z zespołem „Artrosis”. Grałem tutaj koncert i pamiętam, że byłem w muzeum Beksińskiego. Bardzo mi się podobało, ale Sanok niewiarygodnie się zmienił, nie poznałbym tego miasta.

No i przechodzimy do kulminacyjnego punktu – Rzuciłeś wszystko i wyjechałeś w Bieszczady, na motocyklu…

Tak, dosłownie jak w tym powiedzeniu (śmiech). Motocyklizm jest moim hobby. Kolekcjonuję zabytkowe motocykle i współpracuję z takim czasopismem „Motocyklista”. Jest ono poświęcone tylko motocyklom zabytkowym i ja bardzo się w to wkręciłem. Ja te motocykle odrestaurowuję. Przyjechałem tutaj na modelu Douglas Dragonfly z 1957 roku, który nie rozciąga zawrotnej prędkości, bo zaledwie do 90 km/h, zabrałem ze sobą kolegę i wyruszyliśmy z Białegostoku, gdzie grałem koncert w sobotę, rzuciliśmy wszystko i obraliśmy kierunek na Bieszczady (śmiech).

Od jak dawna zajmujesz się motocyklami?

Mniej więcej od trzech lat. Chociaż to jest taka choroba z dzieciństwa. Po dwudziestu latach wróciłem do tej pasji, ale właśnie rzecz jest w tym, że mnie w ogóle nie interesują współczesne motocykle, które wiadome mają swoje plusy, są szybkie i tak dalej, ale mi nie o to chodzi. Nie mówimy tu o motocyklach dwudziestoletnich, ale sześćdziesięcioletnich i cała zabawa polega na odrestaurowaniu i wyruszeniu w podróż. Początkowo było nas trzech, ale jednemu koledze motocykl się zepsuł i dojechaliśmy we dwójkę. Powiem ci, że to jest coś nie do opisania. Jazda, w otwartym kasku przy tak pięknej przyrodzie, jaką charakteryzuje wasz teren. Coś wspaniałego.

Jaki teraz plan? Gdzie kolejny przystanek?

Jadę do Bolesławca, gdzie mam poprowadzić warsztaty basowe, jednak zastanawiam się jeszcze, czy pojadę tam motocyklem, czy pojadę do Warszawy i dopiero z domu pojadę na warsztaty. Wszystko się okaże.

Rozmawiała Emilia Wituszyńska