Marek Nowosielski: teraz najważniejszy jest powrót do pełnej sprawności

 

MAREK NOWOSIELSKI, biegacz-weteran z Wiki, laureat 3. miejsca w XV Plebiscycie „Tygodnika Sanockiego” na Najpopularniejszych Sportowców Sanoka ZŁOTA DZIESIĄTKA 2019

 

Jaki był dla ciebie rok 2019 pod względem sportowym? Przypomnij najważniejsze osiągnięcia.

Mimo wszelkich przeciwności losu sezon uważam za całkiem udany. Przede wszystkim dlatego, że udało mi się zrealizować autorski projekt pod hasłem „Siedem maratonów w siedemdziesiąt dni”. Wygrałem kategorie wiekowe w Krynicy-Zdroju i Katowicach, zająłem 2. miejsca we Wrocławiu i Kędzierzynie-Koźlu oraz 3. w Gdańsku i Warszawie. Na podium nie stanąłem tylko w Poznaniu, biegnąc już z poważną kontuzją, jaką okazało się zerwanie łękotki.

Ze zdrowiem już wszystko w porządku?

Nie bardzo… Kontuzjowana noga nie pozwala mi na szybkie bieganie, więc zostają tylko maratony. Ale w tym stanie uzyskiwałbym czasy powyżej 3,5 godziny, a to mnie nie satysfakcjonuje. Lekarz zdiagnozował u mnie szpotawość nóg, proponując łamanie kości i ponowne ich nastawianie, ale w wieku 65 lat raczej się na to nie zdecyduję. Po takim zabiegu rehabilitacja trwa ponad pół roku, w tym trzy miesiące chodzenia o kulach. Inny ortopeda zaleca artroskopię kolana i wprowadzenie do niego kamery, żeby dokładnie zbadać moją przypadłość.

W tym roku zdążyłeś zaliczyć tylko Bieg po Schodach Hotelu Mariott, uzyskując wynik 65 wejść, a potem zaczęła się pandemia. Jak spędziłeś ten okres?

W miarę możliwości starałem się ruszać, bo inaczej człowiek całkiem by skapcaniał. Od momentu poluzowania restrykcji związanych z koronawirusem biegam dość regularnie, wykręcając po 5 czy 10 kilometrów, a jak mam dobry dzień to i 20. Na wszelki wypadek zacząłem się też przygotowywać do planowanego na 29 maja biegu dobowego, na „Wierchach” dwa razy zaliczając po 30 km, ostatecznie jednak zawody te zostały odwołane. Mam nadzieję mocniej pobiegać w drugiej części sezonu.

Odkąd osiem lat temu zacząłeś startować w maratonach, celujesz w „złamanie trójki”, co jednak do tej pory ci się nie udało. Wierzysz, że nadal jest to realne?

Szansa na to z każdym rokiem maleje, ale nie tracę nadziei. Aby jednak osiągnąć ten cel, wszystko musiałoby się idealnie ułożyć. Podstawowym warunkiem jest stuprocentowy powrót do sprawności, bo z kulawą nogą na pewno nie dam rady. No i do przygotowań pod opieką mojego pierwszego trenera Damiana Dziewińskiego, z którym osiągałem najlepsze rezultaty. Do tego odpowiednio płaska trasa, sprzyjająca pogoda i po prostu dobra dyspozycja danego dnia. I jeszcze jedno – szykowanie się na jeden konkretny maraton, a nie co tydzień inna trasa. Przy spełnieniu tych warunków jeszcze podjąłbym to wyzwanie.

Kilka lat temu byłeś bliski osiągnięcia tego celu, uzyskując w Warszawie czas 3:00.30. Nie dało się wtedy pobiec trochę szybciej?

Żałuję tego startu, bo gdybym go inaczej rozegrał, to pewnie cel byłby już osiągnięty. Na około 5 km przed metą chciałem przyśpieszyć i oderwać się od grupy „baloników”, ale zaczęli do mnie wołać, żebym trzymał się ich, bo mają tempo na „łamanie trójki”. Cóż, na mecie okazało się, że jednak nie. Szkoda, mogłem wtedy zaryzykować. Myślę, że by mi się udało, bo metę przekroczyłem ze sporym zapasem sił. Urwanie pół minuty na tych pięciu kilometrach było realne, tak przynajmniej sądzę.

Zawsze podkreślasz, że biegasz dla swojego wnuka Marcina, który podobno na krótkich dystansach jest już szybszy od dziadka…

Przed maratonem w Lublinie postanowiliśmy pościgać się na 60 metrów. Miał wtedy 12 lat, a pokonał mnie o dobre 5 metrów, uzyskując czas w granicach 8 sekund. To naprawdę dobry wynik jak na chłopca w tym wieku. Marcinek jest szybki, ma większy potencjał ode mnie.

Powiedz na koniec, jak u ciebie wyglądała sprawa z plebiscytem. Bliscy zaangażowali się w głosowanie?

Oczywiście – kupony wypełniała cała rodzina, wysyłali też znajomi. Pewnie swoją cegiełkę dołożyli również kibice, kojarzący moje starty. Wszystkim serdecznie dziękuję za oddane głosy.

Rozmawiał Bartosz Błażewicz