Początki były… pionierskie

Początki Tygodnika Sanockiego - wspomina Bartosz Błażewicz

Po przeprowadzce 2000 r.

Gdy ponad ćwierć wieku temu rozpoczynałem pracę w „TS”, gazetę robiło się zupełnie inaczej niż obecnie. Od strony technicznej była to jeszcze dziennikarska „epoka kamienia łupanego”.

 

 

 

Początki Tygodnika Sanockiego - wspomina Bartosz Błażewicz

Stara redakcja w MBP 1998 r.

Jesienią 1994 roku z Powiatowego Urzędu Pracy trafiłem do redakcji, gdzie akurat wakował redaktorski etat. Zlecono mi pierwszy temat, artykuł napisałem odręcznie w domu, jednak po jego dostarczeniu okazało się, że mam go „przetransportować” na komputer. Czyli maszynę, którą wcześniej widziałem tylko w telewizorze. Powoli wystukując kolejne litery udało mi się przenieść relatywnie krótki tekst z kartki na ekran w około półtorej godziny, po czym przyszła redakcyjna koleżanka oznajmiła, że teraz go nagra. Chwilę później usłyszałem jednak: „Oj, coś zżarło, musisz przepisać jeszcze raz”. Mając już pewną wprawę za drugim razem poszło mi szybciej, bo w jakąś… godzinę i 25 minut. Do dziś nie mam pewności, czy nie był to swego rodzaju dziennikarski chrzest na mojej skromnej osobie. To wspomnienie pierwsze.

Redakcja w 200o r.

Drugie dotyczyło samego składania gazety. Po prostu na kartkach formatu A4 robiliśmy prowizoryczne szkice stron, zaznaczając oczywiście, w którym miejscu mają się znaleźć poszczególne teksty. Więcej „zachodu” było przy reklamach, bo każdą musiało się zmierzyć linijką i wszystkie jakoś zmieścić na stronie. Następnie taki wstępny szablon gazety wraz dyskietkami (a na nich teksty), zdjęciami (oczywiście jeszcze w formie papierowej) i ewentualnie rysunkami pakowaliśmy w teczkę, przekazując kierowcy autobusu PKS, jadącego do Rzeszowa. Tam materiały odbierał pracownik drukarni.

Dawniej praca w nocy była czymś normalnym…

System ten jakoś działał przez kilka lat, tym bardziej, że jesienią 1996 roku nowym redaktorem technicznym został Maciej Haudek, mimo bardzo młodego wieku będący już kimś w rodzaju „guru sanockich komputerowców” (ach, te kolejki wyznawców, spragnionych jego tajemnej wiedzy, którzy ówczesną redaktor naczelną Marię Boczar doprowadzali niemal do szału). To właśnie on zaczął łamać gazetę w programie Adobe PageMaker, co znacznie usprawniło sposób jej tworzenia. Jednakże zdjęcia nadal jeździły autobusem, a wiadomo, że każda dobra passa kiedyś ma swój kres…

I w końcu stało się: u progu nowego Millenium redaktor prowadzący numeru – dałbym głowę, no może rękę, że to nie byłem ja – pomylił autobusy i zamiast do Rzeszowa teczka ze zdjęciami pojechała bodaj do Łańcuta, czy innego Tarnobrzega. Gdy po jakimś czasie zadzwonili z drukarni, że materiałów nie ma – a był już wieczór przed dniem druku – zaczęła się walka z czasem. Najpierw należało ustalić, gdzie nasza zguba ostatecznie trafiła, a potem ubłagać miejscowego dyspozytora ruchu, by następnego dnia wysłał ją najwcześniejszym kursem do Rzeszowa. To były dziesiątki gorączkowych telefonów, ostatecznie zakończone sukcesem około godziny 2 w nocy. W innym przypadku albo gazeta nie ukazałaby się jak zawsze w piątek, albo byłby pierwszy numer w historii naszej redakcji z „okienkami” zamiast zdjęć.

Ta sytuacja uświadomiła nam, że dalej tak być nie może, choć musiało jeszcze upłynąć sporo wody w Sanie, zanim do redakcji trafił pierwszy aparat cyfrowy. Dopiero wtedy skończyło się noszenie materiałów do autobusu, bo już w całości wysyłane były drogą elektroniczną. Tym sposobem rozpoczęła się nowa era w historii „Tygodnika”, gdy już wszystko zależało tylko i wyłącznie od zespołu redakcyjnego. Każdy błąd spada na nasze konto. No chyba, że w drukarni coś nie zadziała jak należy i strony będą nieco „rozmyte”, bo i tak przecież się zdarzało…

Bartosz Błażewicz