Początki były… pionierskie
Gdy ponad ćwierć wieku temu rozpoczynałem pracę w „TS”, gazetę robiło się zupełnie inaczej niż obecnie. Od strony technicznej była to jeszcze dziennikarska „epoka kamienia łupanego”.
Jesienią 1994 roku z Powiatowego Urzędu Pracy trafiłem do redakcji, gdzie akurat wakował redaktorski etat. Zlecono mi pierwszy temat, artykuł napisałem odręcznie w domu, jednak po jego dostarczeniu okazało się, że mam go „przetransportować” na komputer. Czyli maszynę, którą wcześniej widziałem tylko w telewizorze. Powoli wystukując kolejne litery udało mi się przenieść relatywnie krótki tekst z kartki na ekran w około półtorej godziny, po czym przyszła redakcyjna koleżanka oznajmiła, że teraz go nagra. Chwilę później usłyszałem jednak: „Oj, coś zżarło, musisz przepisać jeszcze raz”. Mając już pewną wprawę za drugim razem poszło mi szybciej, bo w jakąś… godzinę i 25 minut. Do dziś nie mam pewności, czy nie był to swego rodzaju dziennikarski chrzest na mojej skromnej osobie. To wspomnienie pierwsze.
Drugie dotyczyło samego składania gazety. Po prostu na kartkach formatu A4 robiliśmy prowizoryczne szkice stron, zaznaczając oczywiście, w którym miejscu mają się znaleźć poszczególne teksty. Więcej „zachodu” było przy reklamach, bo każdą musiało się zmierzyć linijką i wszystkie jakoś zmieścić na stronie. Następnie taki wstępny szablon gazety wraz dyskietkami (a na nich teksty), zdjęciami (oczywiście jeszcze w formie papierowej) i ewentualnie rysunkami pakowaliśmy w teczkę, przekazując kierowcy autobusu PKS, jadącego do Rzeszowa. Tam materiały odbierał pracownik drukarni.
System ten jakoś działał przez kilka lat, tym bardziej, że jesienią 1996 roku nowym redaktorem technicznym został Maciej Haudek, mimo bardzo młodego wieku będący już kimś w rodzaju „guru sanockich komputerowców” (ach, te kolejki wyznawców, spragnionych jego tajemnej wiedzy, którzy ówczesną redaktor naczelną Marię Boczar doprowadzali niemal do szału). To właśnie on zaczął łamać gazetę w programie Adobe PageMaker, co znacznie usprawniło sposób jej tworzenia. Jednakże zdjęcia nadal jeździły autobusem, a wiadomo, że każda dobra passa kiedyś ma swój kres…
I w końcu stało się: u progu nowego Millenium redaktor prowadzący numeru – dałbym głowę, no może rękę, że to nie byłem ja – pomylił autobusy i zamiast do Rzeszowa teczka ze zdjęciami pojechała bodaj do Łańcuta, czy innego Tarnobrzega. Gdy po jakimś czasie zadzwonili z drukarni, że materiałów nie ma – a był już wieczór przed dniem druku – zaczęła się walka z czasem. Najpierw należało ustalić, gdzie nasza zguba ostatecznie trafiła, a potem ubłagać miejscowego dyspozytora ruchu, by następnego dnia wysłał ją najwcześniejszym kursem do Rzeszowa. To były dziesiątki gorączkowych telefonów, ostatecznie zakończone sukcesem około godziny 2 w nocy. W innym przypadku albo gazeta nie ukazałaby się jak zawsze w piątek, albo byłby pierwszy numer w historii naszej redakcji z „okienkami” zamiast zdjęć.
Ta sytuacja uświadomiła nam, że dalej tak być nie może, choć musiało jeszcze upłynąć sporo wody w Sanie, zanim do redakcji trafił pierwszy aparat cyfrowy. Dopiero wtedy skończyło się noszenie materiałów do autobusu, bo już w całości wysyłane były drogą elektroniczną. Tym sposobem rozpoczęła się nowa era w historii „Tygodnika”, gdy już wszystko zależało tylko i wyłącznie od zespołu redakcyjnego. Każdy błąd spada na nasze konto. No chyba, że w drukarni coś nie zadziała jak należy i strony będą nieco „rozmyte”, bo i tak przecież się zdarzało…
Bartosz Błażewicz
Ostatnie komentarze