Z ziem utraconych na odzyskane
Nowa książka Witolda Mołodyńskiego niebawem ukaże się w księgarniach. Czytelnicy, zainteresowani historią regionalną, z pewnością znają jego „bieszczadzką trylogię”: “Z pamięci Bieszczadnika. Bieszczady w latach 1918 – 1939”, “Bieszczadzkie okupacje. 1939-1945” oraz “Z Bieszczadów do Francji”. Najnowsza książka “Z ziem utraconych na odzyskane. Brakujące ogniwo: „Bieszczady – Śląsk 1945-1966” jest uzupełnieniem cyklu pomiędzy “Bieszczadzkimi okupacjami, a “Z Bieszczadów do Francji”.
Z okazji premiery udało nam się porozmawiać z panem Witoldem Mołodyńskim, który zawitał do redakcji Tygodnika Sanockiego wraz z Barbarą Wójcik, odpowiedzialną za proces wydawniczy książki. Warto tu wspomnieć, że tom „Bieszczady – Śląsk 1945-1966” jest pierwszą publikacją pana Witolda, której wydaniu „Tygodnik Sanocki” obok „Polskiego Radia Rzeszów”, „TVP3 Rzeszów”, „Radio Opole” i „Gazety Warszawskiej” ma zaszczyt patronować.
„Najnowsza książka powstała za namową prezydenta Andrzeja Dudy, który namawiał nas – seniorów – do spisania historii z tych lat. Czekałem rok, ale nikt nie zdecydował się na spisanie swoich wspomnień. Poczułem się więc w obowiązku, by jeszcze raz usiąść nad kartką i spisać swoje wspomnienia z powojennych lat. Tak się złożyło, że zostałem uziemiony we Francji w związku z wybuchem pandemii koronawirusa. Usiadłem i napisałem po kolei historię, której tak naprawdę nie chciałem pisać, ponieważ w większości jest to historia mojego życia. Jednak kiedy przyjechałem do Ustrzyk i na spokojnie ją przeczytałem, stwierdziłem, że znajdzie ona swoich odbiorców, a historia, którą tam zawarłem, jest interesująca. Uważam, że młodzież powinna ją przeczytać, by zobaczyli jak sobie w życiu radzić i do czego ja doszedłem bez niczyjej pomocy.”
“Z ziem utraconych na odzyskane” dzieli się na kilka wątków. Pierwszy z nich opowiada o warunkach i trudnościach transportu z Ustrzyk przez Sanok, Kraków, Katowice do miejsca docelowego. Mieliśmy do wyboru trzy miejsca. Głogów, Głogówek i Głubczyce. Śmiali się, że to trzy “G” do wyboru. Oczywiście wśród nas pojawiały się spory. Jedni chcieli, by było rolnictwo, ojciec chciał las, by móc polować, a my chcieliśmy szkoły, ponieważ w Ustrzykach nie było szans na dalszą edukację. Kończyło się siódmą klasę i dalej nic. Ani żadnych techników, ani szkół zawodowych. Jak się później okazało, że Rosjanie wywieźli wszystkie maszyny z rafinerii, to również szanse na pracę były znikome. Tak, że dla nas, młodych, ziemie odzyskane były wielką szansą. Pamiętam swoje pierwsze wrażenie, gdy ujrzałem panoramę Głogówka, na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że to zabytkowe miasto i takie było. Szokiem była dla nas obecność Niemców, Rosjan, latających samolotów – nie wierzyliśmy, że wojna się skończyła. Z tyłu głowy wciąż tliła się myśl, że wojna może do nas wrócić. Jeden z generałów amerykańskich chciał iść dalej [Patton – przyp. red.]. Rosjanie byli tak długo, dopóki tego generała nie spotkał wypadek. Dopiero po tym zdarzeniu lotnictwo [radzieckie – przyp. red.] zlikwidowało swoją bazę, a jak likwidowało – również opisuję w książce. Ten obraz został mi w pamięci po dziś dzień. Opisuję również, jakie trudności towarzyszyły nam przy znalezieniu mieszkania, o niewiedzy dotyczącej formowania się UB, spacerach z bronią ulicami miasta. Żyjąc myślą, że to nie koniec wojny, zastanawialiśmy się z kolegami, czy iść do szkoły. Miałem wtedy około szesnastu lat.
Kolejny wątek to nasze perypetie w szkołach, pierwsze egzaminy, sport, który nas interesował, początki kolarstwa. Ukończyłem liceum pedagogiczne, ale w sporcie miałem najlepsze wyniki. Wtedy też powstała Służba Polsce, to była taka paramilitarna organizacja w szkole, gdzie uczono nas dwie godziny tygodniowo wojska i ta organizacja za wyniki w strzelaniu wysłała mnie na kurs hufcowych do Świętochłowic. Jeden miesiąc wakacji byłem na obozie wojskowym, drugi na harcerskim. Minął kolejny rok i znowu dwa miesiące przebywałem na dalszym szkoleniu, tym razem komendantów hufców szkolnych, bo brakowało instruktorów w szkołach do nauki tego przedmiotu. Okazało się, że nie muszę jechać na przydział pracy w okolicach Opola, do wioski Olesno, tylko przydział pracy dostałem w Żarkach gdzie zostałem przyszeregowany jako nauczyciel. I to był bardzo dobry awans. W ciągu roku w zaniedbanej szkole utworzyłem kilka dyscyplin sportowych: boks, kolarstwo, siatkówkę, postawiłem wszystko na nogi, jak to powinno być.
W kolejnym wątku opowiadam o tym, jak trafiłem na studia i wybrałem kierunek, na który nie miałem pozwolenia od władz wojewódzkich. To był ciekawy czas. Po ukończeniu studiów licencjackich wsiadłem do pociągu w kierunku Krakowa, by ukończyć studia magisterskie. Książka “Z ziem utraconych na odzyskane” to nie tylko moja historia, ale również rozdziały poświęcone żołnierzom wyklętym pracującym w kopalniach. Po ukończeniu studiów urbanistycznych, mój znajomy, wiedząc o moim wykształceniu, skierował mnie z powrotem w Bieszczady, bym zajął się ich zagospodarowaniem. Pensja odpowiadała wtedy zarobkom starosty powiatowego, mieszkanie od rządu i miłość do mojej małej ojczyzny przeważyły nad moją decyzją o powrocie. Jak wszystko się potoczyło – przeczytacie Państwo w książce.”
Mamy dla Państwa pierwszy fragment książki Pana Witolda Mołodyńskiego “Z ziem utraconych na odzyskane. Brakujące ogniwo: Bieszczady – Śląsk 1945-1966”. W kolejnych numerach opublikujemy jeszcze kilka fragmentów, by zachęcić Państwa do lektury historii, która wielokrotnie zapiera dech w piersi. Warto spojrzeć na powojenne lata oczami autora.
To prawdziwa lekcja historii z samego serca Bieszczadów, do których zawsze się wraca.
Pociąg Ustrzyki Dolne – Ziemie Odzyskane
Bieszczadzkie okupacje, czyli chronologicznie drugi tom moich wspomnień, kończyłem słowami:
„Sprzed moich oczu uciekało miasto mojego dzieciństwa, przesuwały się w tył nagie zbocza Kamiennej Laworty i Orlika. Obok nas na stokach Małego Króla i Gromadzynia kosiarze kosili koniczynę.
Z każdej z tych gór miasto wyglądało inaczej, z każdej ciekawiej.
Opuszczając Ustrzyki Dolne i moje strony rodzinne czułem, że zamyka się bezpowrotnie jakiś ważny okres w moim życiu, za którym będę tęsknił i tęsknił.
Pociąg wiózł nas w nieznane, a my już zastanawialiśmy się, czy jeszcze kiedyś tu wrócimy…”
* * *
Ale pociąg towarowy relacji Ustrzyki Dolne – Ziemie Odzyskane wcale nie przyspieszał, ujechał dwa kilometry i stanął w polu przy rampie drogowej w Ustjanowej, gdzie była nowa granica polsko – sowiecka.
– To już nie na Sanie, jak za czasów Hitlera i Mołotowa, ale dobrowolnie dali nam Lesko i kilka nic nieznaczących wiosek – posumował Ojciec.
– Ale dlaczego zabrali nam Ustrzyki? – zapytałem.
– Bo chcieli mieć rafinerię – dalej tłumaczył ojciec.
– A Chyrów? Żeby było połączenie komunikacyjne z Przemyślem?
Ale odpowiedzi już nie było, bo do wagonu wdrapywali się celnicy. Siedzieliśmy na skrzyniach zbitych z desek, w których były ukryte nasze pozostałe meble. Pooglądali bagaże i zapytali, czy nie wieziemy złota, co wzbudziło śmiech u naszych sąsiadów – państwa L. Ojciec pokazał to, co miał na rękach i sprawa się zakończyła pomyślnie. A mogło być gorzej, bo państwo L. Wieźli złoty kielich z ustrzyckiego kościoła.
Druga kontrola wojskowa sprawdzała dokumenty, kartę przesiedlenia, policzyła jeszcze raz osoby i na tym miało się skończyć. Wychodząc życzyli nam wygodnej podróży. Chciałem za nimi zaglądnąć, ale Ojciec nie pozwolił. Siedzieliśmy cicho, nasłuchując rozmów i okrzyków z zewnątrz, czy aby nie wrócą na rewizję, ale donosu nie było.
Parowóz zaczął upuszczać nadmiar pary i wtedy poprzez syk usłyszeliśmy – „ujezźajte”. Szarpnęło lekko wagonem i pociąg ruszył w dalszą drogę już po polskiej stronie.
Mijaliśmy niezbyt wysokie zielone wzgórza, porośnięte czasami lasem. W dole, z wysokiej skarpy kolejowej, jak w filmie przesuwały się domostwa biednych rolników, przycupnięte nad krętymi strumykami.
Stacja Olszanica – to tutaj (najbliżej Ustrzyk) przesiedlił się nasz lekarz i przedwojenny burmistrz Lenartowicz.
– W nadziei, że jak będzie można wrócić, on będzie pierwszy – powiedział Ojciec. Ale i ja włączyłem się do tych wspomnień, że do tej stacji zwozili przyszłych Sybiraków z całej okolicy, w tym moich przyjaciół – Dziurzyńskich. Wagony też były podobne do naszych, tylko miały po środku dziurę w podłodze i piecyk z kominkiem w dachu.
– Dość już wspomnień, zwłaszcza przykrych. Dajmy się ponieść marzeniom, co przyniesie nam przyszłość!
Myślałem sobie, że gdzieś tam, dokąd jedziemy, będzie więcej szkół niż w Ustrzykach, że będzie się można wyuczyć jakiegoś wybranego zawodu, że będzie sporo pracy po tych wszystkich zniszczeniach wojennych. Myślałem jak „Czaruś” z Przedwiośnia Żeromskiego: po ćwierćwieczu jechałem na zachód Polski budować „szklane domy”.
WITOLD MOŁODYŃSKI – architekt, urbanista; ur. 30 kwietnia 1928 r. w Ustrzykach Dolnych, syn Józefa i Zofii z domu Grzebieniak. Żonaty; synowie: Andrzej i Piotr.
Studia na Wydziale Architektury Politechniki Śląskiej w Gliwicach (1950-1954) i Politechnice Krakowskiej (1954-1956); urbanistyczne III stopnia na Politechnice Krakowskiej (1961-1962) i Uniwersytecie Paryskim (1970-1972). Projektant w Wojewódzkim Biurze Projektów w Gliwicach (1956-1958); starszy projektant w Miastoprojekcie w Gliwicach (1958-1959); założyciel i kierownik Pracowni Urbanistycznej w Sanoku (1960-1965). Na zlecenie Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki opracował program zagospodarowania turystycznego Bieszczad (1964-1965). Współpraca w biurze architektonicznym przy opracowywaniu projektów budynków mieszkalnych, przemysłowych, szkół, centrum handlowego i kulturalnego. Laureat międzynarodowego konkursu urbanistycznego na hale targowe w Bilbao (Hiszpania). Zatrudniony przez B.A.C.O.P.A. w Paryżu opracowywał podobne plany dla Awinionu, Alicante, Algieru, Awrillac, Barcelony, Buenos Aires, Barcelony, Limoges, Lyonu, Granady, Palmy, Jerez, Santanoler i Zaragozy. W 1970 przyjęty do S.C.E.T.-B.E.T.U.R.E. w Paryżu brał udział w konkursie na zagospodarowanie Z.I.Loyettes o powierzchni 3000 ha. Projektant centrum sportu samochodowego i wypoczynku w Pas-de-Calais, centrum handlowego z parkingiem w Rennes. Współpracownik E.P.A-MARNE przy projektowaniu: ZI, centrum Noissy le Grand (parking na 4000 samochodów, dworca RER i dworca autobusowego). Od 1973 dla Ingénierie S.C.O.R.E projektował bowlingi, lodowiska, klinikę i szpital. Od 1975 pracował w zespole biur projektowych: C.F.M.K. (Fabryka Forda w Bordeaux); T.E.CH.N.I.P. (kompleks rafineryjny w Chen Hyang, Chiny); L.I.T.W.I.N. (kompleks petrochemiczny w Gontrontville); S.P.E.I.Ch.I.M. (zakłady oczyszczania rudy uranowej we Francji); S.E.E.E. i KREBS w Paryżu (główny projektant zakładów chemicznych p0od Inowrocławiem); BOUYGES, St. Quentin en Yvelines (projektant serii domów jednorodzinnych); E.S.T.E. (główny projektant oraz nadzór budowlany rozbudowy fabryki serów w Lons –le-Saunier i Evron), RATP (współpraca przy projektowaniu metra w Algierze, Rouen i Paryżu). Po przejściu na emeryturę zajmuje się inwestycjami na własnym terenie. Korespondent „Gazety Bieszczadzkiej” oraz „Tygodnika Sanockiego”. Członek Stowarzyszenia „Kresy” oraz Architektów Polskich we Francji. Współautor kilku wystaw o tematyce historycznej. Zainteresowania/hobby: narciarstwo, pszczelarstwo, ogrodnictwo, najnowsza historia Bieszczad. Miejsce zamieszkania: Francja, ale ostatnio coraz częściej: Polska.
Ostatnie komentarze