Opowieści Ewy Bieniasz

„Były sobie Panie dwie…”

 

Już marzec, a tu gwałtowny nawrót zimy, słońce chyba o nas całkiem zapomniało. Smutno jakoś w te mroczne, chłodne dni. Może wspomnienia zabawnych zdarzeń, choć zabarwione nutką nostalgii za dawno minioną przeszłością, podziałają jak rozgrzewająca malinowa herbatka – którą Panie kurowały wszystkie smutki i katary.

Wracam myślą do dużego, trochę zaniedbanego ogrodu, usadowionego przy końcu ulicy Mickiewicza, tak mniej więcej – naprzeciw dawnego Domu Dziecka. W ogrodzie tym stały dwa parterowe domy. Ogród był gęsto zarośnięty wszelką wysoką i niską zieleniną i ciągnął się w głąb, aż do ulicy Poprzecznej. Pierwszy domek był murowany, za nim zaś stał drugi, spory, drewniany.

Te domki, to siedziba dwu nierozłącznych Sióstr. W pierwszym mieszkała pani Zosia, jedną część drugiego domu zajmowała pani Włada, a drugą zajmował mąż Włady, który podczas wojennej tułaczki nabawił się agorafobii i żył sobie osobnym i samotnym trybem, nie ruszając się nigdy poza krótki odcinek ul Mickiewicza. Pani Zofia była przez wiele lat kierowniczką sanockiej Biblioteki Powiatowej i o Jej zasługach dla tej instytucji mogą wypowiadać się osoby związane z historią Biblioteki, ja przywołuję tylko wspomnienia osobiste, choć często związane z zawodem pani Zosi.

Pani Władzia była przedwojenną nauczycielką, a potem trwała wiernie przy Siostrze i to stało się sensem Jej życia. Panie mówiły zwykle jednym głosem, choć timbre głosu miały różny Włada mówiła cichutko i łagodnie, Zosia energicznie, wojowniczo, a jednak to zwykle Włada miała ostatnie słowo.

Nie piszę tu życiorysów, więc szkicuję tylko tło, bo chcę przywołać garstkę prywatnych, a zabawnych i charakterystycznych wspomnień o  Paniach (jak o nich mówiło się na Wójtostwie), bo były to persony nietuzinkowe i warte pamięci. Miałam to szczęście, że mogłam z bliska obserwować i cieszyć się Ich oryginalnym sposobem bycia i życia, słuchać rozmów, które zachwycały mnie i zdumiewały specyficzną logiką – jednym słowem chcę ocalić coś z przeszłości. A wiem, że kiedy ja odejdę, nikt nie będzie o Paniach pamiętał.

Koniec lat 50. – nie mieszkałam już wtedy w Sanoku, ale często tam przebywałam i korzystałam z każdej okazji, by odwiedzić Panie, które witały mnie radośnie i rozpytywały o nowinki obyczajowe, a zwłaszcza modowe, bo były to ambitne elegantki: – Powiedz nam, co się w Warszawie teraz nosi.

A był to krótki okres, kiedy Moda Polska lansowała tweedowe, obszerne peleryny oraz kapelusze z dużym rondem. Paniom szalenie przypadł do gustu ten styl. Ozdobiły się zatem w zawadiackie kapelusze, zamotały w obszerne peleryny i przez pewien czas mówiono o nich „ te z Teksasu”. Tu dodam, że z upodobaniem nosiły te stroje przez lata, mimo że bezpowrotnie  minęła moda na kowbojskie kreacje.

Tak Panie zaspokajały swoją ciekawość, z kolei ja odpytywałam: kto Panie odwiedził ostatnio, co ciekawego mówił i w ogóle, jak się udała kolacja, bo pani Zosia jako kierowniczka Biblioteki wprowadziła zwyczaj zapraszania do domu na „skromne kolacyjki” literatów odwiedzających Sanok w ramach spotkań autorskich.

Zwyczaj ten był znany i bardzo ceniony w warszawskiej Kamienicy Johna (siedziba Związku Literatów Polskich) i każdy zapraszany na spotkania autorskie w rzeszowskie województwo upewniał się – a Sanok będzie na trasie? Zawsze był. Obowiązkowo!

W te wieczory pani Włada miała okazję wykazać się talentami kulinarnymi, Pani Zosia znakomitą orientacją we współczesnej literaturze, a dom mógł zaprezentować piękną przedwojenną porcelanę, haftowane obrusy i srebrną zastawę. „Skromne kolacyjki” solidnie podlewane znakomitymi nalewkami przeciągały się do późnych godzin nocnych, a rozmowy były pełne anegdotek obyczajowych i politycznych niedyskrecji, wreszcie sentymentalnych wspomnień gości.

Pewnego razu wpadłam odwiedzić Panie i z rozbawieniem, ale i lekkim przerażeniem usłyszałam wygłaszane z lubością w wszystkich formach i odmianach słówko „pieprzyć”. Wiem, dziś to słowo jest używane powszechnie, ale wtedy damy nie używały takiego słownictwa.

– Jakże Panie się wyrażają? – zgorszyłam się. – To przecież nieprzyzwoite słowo!

– No wiesz, jak możesz tak mówić? – zgodnie oburzyły się Panie. – W zeszłym tygodniu, na skromnej kolacyjce był u nas generał Rómmel i on tak pięknie, tak barwnie opowiadał o swoich wojennych przygodach.

Wspominał bitwę pod Komarowem z sierpnia 21. roku, gdzie dowodził 8. pułkiem ułanów i tak mówił: „Jak dopieprzyliśmy mołojcom Budionnego, to oni nie wytrzymali i spieprzali, że hej! A myśmy za nimi zapieprzali, żeby ich dokumentnie rozpieprzyć”…

Tu Panie przerwały, widząc moją minę i już spokojnie, choć z pewnym smutkiem dodały: – To mówisz, że to nieprzyzwoite słowo…Szkoda, bo jest takie użyteczne…

Zaledwie kilka razy miałam okazję uczestniczyć jako gość w literackich biesiadach, ale dobre i to, bo mogłam wczuć się w klimat tych wieczorów i docenić ich urok.

Kiedyś gościem Pań był pisarz – historyk Stanisław Strumph-Wojtkiewicz, mocno zaangażowany politycznie w ówczesne czasy. Byłam na tej kolacyjce obecna i miałam nakazane nie dopuścić do rozmów na aktualne tematy, tylko opowiadać byle co o życiu studenckim.

Panie – jako namiętne słuchaczki Wolnej Europy – były nieco skonfundowane sytuacją, bo osoba gościa była co najmniej dwuznaczna z punktu widzenia polityki, ale gościnność i obyczaj swoje prawa mają, więc kolacyjka być musiała.

Strumph – Wojtkiewicz okazał się człowiekiem taktownym, przytomnie ocenił klimat domu i rozgadał się o bezpiecznej przeszłości,     opowiadał  więc o czasach, kiedy  to był oficerem prasowym generała Andersa w okresie formowania armii w ZSRR. Przytoczę tu anegdotę, która zapadła mi w pamięć.

Opowiadał: – Prowadziłem szkolenia dla zbieraniny ludzi, którzy ściągali do Buzułuku z odległych zakątków Rosji i do Ruskich mieli dużo zasłużonej wrogości, a musiałem być bardzo ostrożny, bo sala, w której zebrani byli słuchacze, naszpikowana była enkawudystami. Na początek wykładu wrzuciłem, jak mi się wydawało – bezpieczne, pytanie: „Wyobraźcie sobie szeregowi, że macie buty, mundury, jesteście już uzbrojeni, a  przed wami są  dwa lasy. W lesie z prawej strony kryją się Niemcy, a z lewej strony Rosjanie. Na kogo pójdziecie?”

– Na Niemca, panie poruczniku – wyrwał się płowowłosy Jasiek.

Odetchnąłem, i żebym na tym poprzestał! – westchnął Strumph, – ale ja, upojony sukcesem, pociągnąłem temat” „No pewnie, że na Niemca, a powiedzcie, szeregowy, dlaczego?”

– A, bo, panie poruczniku, Ruski to strasznie biedny naród.

– Uszło mi to jakoś na sucho – zakończył opowieść Strumph i wzniósł toast za pomyślność obu Pań.

Po kilku latach, kiedy służbowo jeździłam z pisarzami, „skromne kolacyjki”, niestety, należały już do przeszłości. Głównym powodem tego były trudne dla Pań wizyty policji po brutalnym morderstwie autora „Łun w Bieszczadach”. Pisarz ten często odwiedzał Podkarpacie, zatrzymywał się wtedy w Sanoku i odwiedzał Panie. Wizyty śledczych były rutynową sprawą, ale Panie ogromnie przeżywały to – jak mówiły – „naruszanie naszej prywatności”,i to zniechęciło je do spoufalania się z literatami.

Można żałować, że po tych wieczornych spotkaniach u Pań nie został żaden materialny ślad. A przecież „skromne kolacyjki” kończyły się zawsze wpisami do prywatnego albumu Pani Zosi. Były tam rysunki, dowcipy, serdeczne słowa, czasem prozą, a czasem wierszem… Były, wiem, że były! Niestety, tego albumu nie ma. I nie udało mi się dowiedzieć, co się z nim stało.

A może gdzieś jeszcze jest??? Podobno nic w przyrodzie nie ginie!

Ewa Bieniasz

Od redakcji: Następny tekst Ewy Bieniasz znajdą Państwo w świątecznym wydaniu „Tygodnika Sanockiego”.