„Komeda. Osobiste życie jazzu”. Premiera książki Magdaleny Grzebałkowskiej w Sanoku

Niewiele mówił. Pięknie grał

Magdalena Grzebałkowska, autorka książki „Beksińscy. Portret podwójny” napisała opowieść o życiu Krzysztofa Komedy. „Komeda. Osobiste życie jazzu” oficjalną premierę będzie miała w maju, a pierwsze spotkanie promocyjne zostało zaplanowane w Sanoku, 11 maja o godz. 18.00 w auli Państwowej Szkoły Muzycznej. Tymczasem o swojej pracy nad książką Magdalena Grzebałkowska opowiada Małgorzacie Sienkiewicz-Woskowicz.

Nie będę oryginalna, jeśli zapytam, dlaczego Komeda? Dla pani nie jest to przypadkiem prehistoria?

W jakim sensie „prehistoria’? Dlatego, że nie żyłam w tamtym czasie? Prawda, nie żyłam w tamtym czasie. Dla reportera nie ma prehistorii czy współczesności, trzeba zająć się wszystkim. Temat to prawda. Krzysztof Komeda to temat, który krążył, krążył… Był ciekawy, ale nie wynikał z moich zainteresowań. W końcu trafił do mnie z wydawnictwem Znak. Zdecydowałam się podjąćgo, ponieważ wydał mi się interesujący.

Lubi pani jazz?

Tak, bardzo lubię jazz. Zawsze słuchałam jazzu, ale nigdy w taki sposób, żeby wnikać, że na przykład Astigmatic to powstał wtedy, a Komeda to ktoś taki a taki… Oczywiście wiedziałam, że był Krzysztof Komeda, ale to chyba każde dziecko w Polsce wie. Nie było tak, że od lat interesowałam się Komedą i dlatego wymyśliłam sobie pisanie o jego życiu.

Miałam pretensję do Hłaski o śmierć Komedy. Od kiedy o tym przeczytałam, Hłasko nie był już dla mnie takim samym pisarzem, jak wcześniej.

To był nieszczęśliwy wypadek, wcześniej alkohol… Wielka strata dla polskiego jazzu. Był to głupi wypadek. Marek Hłasko nie zepchnął Komedy ze skarpy specjalnie ani Komeda się Hłasce nie podłożył. Wniosek jest jeden: należy odstawić alkohol.

To nie była brawura, charakterystyczna dla tamtego pokolenia, tamtej formacji? Alkohol, nadmierna nonszalancja wobec życia?

Można się utopić w szklance wody, można spaść z dwumetrowej skarpy i się zabić. Oczywiście, że ponosiła ich obu fantazja. Podczas pobytu w Los Angeles pili bardzo dużo alkoholu, zwłaszcza Martek Hłasko. Ale on i w Polsce niemało pił. Zdarzył się wypadek, bez sensu, bez przyczyny. Ludzie i dzisiaj nadużywają alkoholu, pod jego wpływem zdarzają wie różne wypadki, ale tutaj zdarzyło się, że wybitny polski pisarz i wybitny polski kompozytor uczestniczyli w tragicznym zdarzeniu.

Krzysztof Trzciński zaczynał jako bardzo porządny student medycyny.

Zawsze był bardzo porządny; i jako student medycyny, i jako muzyk. On się jazzem zainteresował jeszcze przed studiami medycznymi, które podjął na wyraźne życzenie matki. Podczas studiów stworzył Sekstet Komedy, ale faktem jest, że z pomocą mamy zdał na medycynę i został dobrym laryngologiem. Poznański laryngolog, profesor Zakrzewski zaproponował mu staż u siebie w klinice, a on to proponował tylko bardzo dobrym studentom. Potem Komeda stwierdził, że nie może być jednoczesnie lekarzem i jazzmanem. W którymś z wywiadów powiedział, że jedną z tych rzeczy – gdyby pozostał przy obu – musiałby robić źle. Jazz był jego miłością. Medycynę zrobił na prośbę matki, ale nawet ona twierdziła, że uczucia to w tym nie było wielkiego. Ważne dla niego było granie. Rzucił medycynę, kiedy dostał propozycję wyjazdu na staż lekarski do czeskiej Pragi, co dla młodego lekarza w ówczesnych czasach było niemałym sukcesem. Jednak wolał grać jazz.

Ile czasu pracowała pani nad książką i jakimi drogami musiała pani chadzać, tropiąc prawdę o życiu Krzysztofa Komedy? Wiem, że jedna z nich prowadziła do Sanoka, ale to prawdopodobnie tym razem skromniutka dróżka…

Pracowałam nad książką prawie trzy lata. Tyle zajęło mi zbieranie materiałów i pisanie. To była robota reporterska, więc głównie chodziło o rozmowy z ludźmi. W Sanoku, a właściwie najpierw w Chmielu pod Sanokiem, byłam, bo chciałam zobaczyć dom, w którym mieszkała Zosia Komedowa.Jeszcze wtedy nie wiedziałam, czy wykorzystam historie Zofii Komedowej po śmierci Krzysztofa, czy nie. Ona mieszkała w Bieszczadach. Ostaecznie nie wykorzystałam tej historii w książce, ale w Sanoku rozmawiałam z Barbarą Bandurką, która przyjaźniła się z Zofią Komedową. Każda rozmowa, nawet ta niewykorzystana w książce, przydawała mi się, żeby poglębić obraz postaci. Jeździłam też za granicę do znajomych Komedy. Pojechałam do Los Angeles, żeby zobaczyć miejsce, w którym mieszkał, liczyłam na to, że spotkam ludzi, którzy pamiętają Komedę z lat 60. Nie spotkałam. Oni wszyscy wrócili do Polski albo już nie zyją. W Stanach żyje Andrzej Krakowski, ale on mieszka w Nowym Jorku. Praca nad książką to nie tylko rozmowy, ale też dokumenty, źródła…

W Polsce, poza Janem „Ptaszynem” Wróblewskim, wiele osób pamięta Krzysztofa Komedę w taki istotny sposób?

Mnóstwo osób pamięta Komedę, chociaż nie ukrywam, że w pewnym sensie odbywał się wyścig z czasem. Miałam to szczęście, że udało mi się porozmawiać z panem Jerzym Milianem, który zmarł parę tygodni temu, udało mi się porozmawiać z Krystyną Sienkiewicz. Nie zdążyłam porozmawiać z Januszem Muniakiem, saksofonistą; zmarł, kiedy pracowałam nad książką. Z Sekstetu Komedy został już dziś tylko Jan „Ptaszyn” Wróblewski. Jest jeszcze pokolenie następne – tak się o nich mówi, ale oni byli zaledwie 3 – 4 lata młodsi od pokolenia Komedy, czyli ludzi urodzonych na przełomie lat 20. i 30. Jest „cała brygada” fajnych osób, muzyków: Wojciech Karolak, Urszula Dudziak, Jacek Ostaszewski, Andrzej Dąbrowski, Zbigniew Namysłowski, Tomasz Stańko. Jest to plejada gwiazd, które grały z Krzysztofem Komedą i z którymi mogłam o nim porozmawiać.

Krzysztof Komeda – jaki to człowiek? Można odpowiedziec na to pytanie w paru zdaniach?

Nie, nie można. Była to postać zamknięta i skryta. Kiedy próbowałam pytać różnych ludzi, jaki on był, dostawałam odpowiedzi, że był cichy, mało mówiący i pięknie grający. W mojej książce nie ma jednej prostej odpowiedzi na pytanie, jakim człowiekiem był Krzysztof Komeda. Trzeba to wszystko przeczytać i dopiero wtedy otwiera się pewien obraz. W ogóle staram się nie dawać czytelnikom prostych recept na temat tego, że o bohaterze trzeba myśleć tak, jak ja o nim myślę. Raczej staram się, żeby sami sobie zbudowali obraz twórcy, o którym piszę. Wszyscy mówią, że był bardzo spokojny, bardzo cichy i bardzo charyzmatyczny. Wszyscy go lubili, nikt o nim nie mówił źle. Może za wyjątkiem tego, że krytykowano jego grę na fortepianie, że był słabym pianistą na tle Andrzeja Trzaskowskiego czy Adama Makowicza. Komeda wiedział o tym, że jego moc jest w byciu kompozytorem i aranżerem.

Dziś postrzega się go jako tworcę muzyki filmowej czy faceta grającego jazz?

W Polsce? Sama nie wiem…

Kołysanka do filmu Romana Polańskiego nie pomogła w potocznym zaszufladkowaniu?

Już w latach 60. pytano go, dlaczego w jego życiu jest coraz mniej jazzu, coraz mniej koncertów. Odpowiadał, że jazzu nikt nie chce słuchać, a z czegoś trzeba żyć. Komponowanie muzyki filmowej pozwalało utrzymać siebie i rodzinę na całkiem przyzwoitym poziomie. On oczywiście wplatal jazz do muzyki, którą komponował do – przynajmniej niektórych – filmów.Ja, gdy myślałam o Komedzie, nie znając go jeszcze tak, jak teraz, to raczej o jazzmanie, nie kompozytorze filmowym, ale to może dlatego, że nie jestem wielką kinomanką.

Komeda jest dziś rozpoznawalny w Polsce. A poza nią?

Szczerze? Na świecie Komedy nikt nie zna. Nam, Polakom, wydaje się, że jesteśmy wielcy i wspaniali i każdy powinien przed nami padać na kolana. Komeda jest znany w Skandynawii, dokąd często jeździł. Z drugiej strony, pytanie – co to znaczy znany? Obracałam się w towarzystwie jazzmenów i działaczy jazzowych, którzy Komedę wielbią, znają jego muzykę, ale gdybym przeciętnego Szweda lub Duńczyka zapytała na ulicy, czy kojarzy Komedę, to raczej wątpię w pozytywną odpowiedź. Gdzie indziej, na przykład w Ameryce, którą przejechałam z zachodu na wschód, niekiedy podpytując ludzi, czy kojarzą Komedę – nie. O Trzcińskiego nie pytałam, bo by tego nawet nie wymówili. Pytałam o „Rosemary`s Baby”, czy kojarzą? Co piąty kojarzył, co dziesiąty wiedział, że reżyserem jest Roman Polański, kojarzono kołysankę, ale nikt nie miał pojęcia, kto jest kompozytorem muzyki. Powinniśmy zejść na ziemię i trochę spokornieć…