Sanoczanin w Warszawie. Radny Paweł Sawicki
Różne bywają losy sanoczan. Paweł Sawicki najpierw po studiach wrócił do rodzinnego miasta, zaznaczył swoją obecność, angażując się w rozmaite inicjatywy kulturalne, został szefem Telewizji Sanok. Po paru latach wyjechał – do stolicy. Wziął udział w ostatnich wyborach samorządowych i zdobył mandat radnego Rady Warszawy. O swoich decyzjach i życiowych planach opowiada w rozmowie z Małgorzatą Sienkiewicz-Woskowicz
Najpierw o tym, co było. Dawno? Niedawno? Sam oceń. Przyjechałeś do Sanoka po studiach w Krakowie i wiele wskazywało na to, że zajmiesz się literaturą. Publikowałeś w „Tygodniku Powszechnym”, pisałeś o prozie Mariana Pankowskiego. Wspominasz czasem tamte lata?
Faktycznie mam wrażenie, że od mojego powrotu z Krakowa do Sanoka w 1998 roku minęła cała epoka. Wracałem naładowany doświadczeniami ze współpracy z redakcjami Gazety Wyborczej i Tygodnika Powszechnego, ale to nie literatura a media były tym, co mnie wtedy najbardziej fascynowało. Choć oczywiście literatura, a mówiąc szerzej – dobra książka, zawsze zajmowała i zajmuje ważne miejsce w moim życiu.
Co takiego się wydarzyło, że wyjechałeś z Sanoka? Dlaczego przystanek – Warszawa?
Był styczeń 2004. Trwał finał WOŚP na sanockim Rynku. Na scenie występował Krzysztof Krawczyk. Stałem pod sceną z kamerą i kręciłem relację dla Telewizji Sanok. Wtedy zadzwonił telefon z propozycją pracy w Warszawie, w powstającej wówczas od zera telewizji Kino Polska. Ten telefon zadzwonił w bardzo odpowiednim momencie, bo od jakiegoś czasu miałem poczucie, że w Telewizji Sanok przestałem się rozwijać. Tydzień później pojechałem do Warszawy na „rekonesans”. Po rozmowie z szefostwem stacji wiedziałem, co i za ile mam robić. Ta propozycja była bardzo atrakcyjna zawodowo i finansowo. Dostałem dwa dni na decyzję. Wróciłem do Sanoka, porozmawiałem z żoną i wspólnie zdecydowaliśmy: „jedziemy”.
Byłem przekonany, że pewne szanse dwa razy się nie powtarzają. Trzeba więc odważnie podejmować wyzwania. Zresztą trzymam się tej zasady do dziś. I tego nie żałuję.
Czym się zajmujesz zawodowo?
Mam 46 lat. To okres kiedy faceci kupują sobie Harleya, albo rzucają wszystko i ruszają w Bieszczady. Ja dokonałem rewolucji w swoim życiu zawodowym. Zajmuję się teraz zarządzaniem nieruchomościami. A dokładnie – sprofesjonalizowałem coś, co do niedawna było tylko społecznym zaangażowaniem: przez sześć lat działałem w Radzie Nadzorczej mojej spółdzielni mieszkaniowej. Kiedy pojawił się wakat na stanowisku jej prezesa, postanowiłem wystartować w konkursie. I ten konkurs wygrałem.
Co trzeba zrobić, żeby zostać radnym w mieście, które zna się nie od urodzenia? Z jakiego komitetu startowałeś?
Nie demonizowałbym tej nieznajomości Warszawy. Mieszkańców, którzy się tutaj nie urodzili i nie wychwali są setki tysięcy. Zresztą, jak w każdej stolicy świata. Poza tym w wielkiej Warszawie, każdy żyje w swojej małej ojczyźnie. To najczęściej miejsca, gdzie mieszkamy, pracujemy, szkoła, w której uczą się nasze dzieci, czy klub sportowy, w którym trenują. Najczęściej znajdują się w obrębie jednej dzielnicy. To tu tworzą się bardziej kameralne więzi i relacje, które niczym się nie różnią od tych z mniejszych miast.
Do Rady Warszawy dostałem się z listy Koalicji Obywatelskiej. Reprezentuję w niej .Nowoczesną. Jak zostać radnym? Myślę, że kluczem są tutaj wizja, konsekwencja, determinacja, uwaga w słuchaniu ludzi i dużo, naprawdę duuuuużo ciężkiej, żmudnej, często niewdzięcznej kampanijnej pracy.
Masz jeszcze jakieś plany, związane z polityką, czy zakończysz karierę w tej dziedzinie jako radny?
Na razie skupiam się na zadaniach, które stoją przede mną jako przed radnym. A nie jest ich mało. W tej chwili nie myślę o karierze politycznej, tylko o jak najlepszym wypełnieniu mandatu, który powierzyli mi mieszkańcy Mokotowa. Mam na to jeszcze cztery i pół roku. Jestem świadom, że samorząd warszawski to trampolina do poważnej, ogólnopolskiej polityki parlamentarnej. Wiele posłanek i posłów, których znamy z mediów zaczynało swoją karierę właśnie w Radzie Warszawy. Mnie na razie na ulicę Wiejską nic nie ciągnie. Muszę jednak zaznaczyć, że w czasie mojej krótkiej przygody z polityką nauczyłem się jednego: „nigdy nie mów „nigdy””.
Utrzymujesz związki z Sanokiem? Jak Sanok wygląda, jeśli nabiera się do niego dystansu?
W Sanoku wciąż mieszka moja najbliższa rodzina. Zostało tu też kilka przyjaźni, które przeszły próbę czasu i odległości. Bywam więc dość regularnie. Niestety, przykro mi, że to powiem, ale od wielu, wielu lat mam wrażenie, że Sanok to miasto, które się raczej „zwija” niż „rozwija”. Bardzo symboliczna jest dla mnie likwidacja sanockiej „porodówki”. Mam wrażenie, że zabrakło i wciąż brakuje wizji, jakie to miasto ma być za 30, 40 lat. Z czego mają się utrzymywać mieszkańcy? Jak zatrzymać młodzież? Jak zadbać o seniorów? Jak walczyć ze smogiem, który w Sanoku nie jest wcale mniejszy niż w Warszawie? Te i dużo innych, to fundamentalne pytania, na które muszą sobie odpowiedzieć włodarze miasta.
Na szczęście nie zmienił się uroczy galicyjski klimat Sanoka. To, coś co doskonale ładuje mi akumulatory, kiedy chcę nabrać dystansu do zgiełku stolicy.
Fotografia: Łukasz Kamiński
Nie znam pana Pawła Sawickiego, ale mu kibicuję. Trzeba wybierać mądrych ludzi do rządzenia. Wstyd mi, kiedy widzę, jak prominentny polityk powiatu sanockiego rozpowszechnia w mediach społecznościowych prymitywne żarty o strajku nauczycieli – o uczniu, który nie odrabia lekcji, bo bierze przykład z nauczycielki, która „za nic nierobienie chce więcej pieniędzy”.