Jarosław Serafin. Mistrz drugiego planu

Powiedzieć o nim, że jest skromny, to powiedzieć niewiele, tyle, co nic. Wręcz grzeszy skromnością, co w przypadku zdolnego człowieka jest ogromnym, kłopotliwym, balastem. Na półce z muzealnymi wydawnictwami znajduje się jego książka: „Jan Szczęsny Herburt (1567 – 1616)” – pokłosie pracy doktorskiej. W mediach występował przy okazji wystaw, głównie twórczości Zdzisława Beksińskiego, organizowanych przez Muzeum Historyczne m.in. w Chicago i Sztokholmie. Dyrektor Wiesław Banach wysoko ocenia wiedzę, zdolności i zaangażowanie dr. Jarosława Serafina. Dr Jarosław Serafin uważa, że jeszcze wiele pracy przed nim. – Na razie – mówi – pochwały dyrektora Banacha są trochę na wyrost…

Zaczynamy rozmowę od książki o Janie Szczęsnym Herburcie. Jan Herburt nie jest postacią znaną w szerszym kręgu odbiorców…

Powiem więcej: to postać w pewnym sensie anonimowa. Nawet historycy mają problem z identyfikacją tej postaci, co jest o tyle dziwne, ze to postać niezwykle barwna, ciekawa, niekiedy też kontrowersyjna, bo łącząca w sobie wiele sprzeczności. Znakomicie wykształcony, intelektualista, erudyta, pięknie piszący – być może nawet najpiękniej w XVII wieku. Pomimo zasług i wszystkich wspaniałych cech Herburt dał się poznać jako awanturnik toczący wojny domowe, uwikłany w najczarniejsze epizody – rzekłbym: – „piekiełka” Rusi Czerwonej, opisanego na kartach monografii Władysława Łozińskiego.

Dlaczego podręczniki do historii nie wyróżniają Jana Szczęsnego Herburta?

Może dlatego, że był postacią kontrowersyjną i dał się poznać jako awanturnik, banita. Był sprężyną i motorem napędowym rokoszu Zebrzydowskiego. W pewnym momencie został oskarżony o zdradę stanu… Myślę, że to powód, dla którego ta postać została wymazana z kart historii, a rehabilitacja następowała bardzo powoli. Kamieniem milowym były, według mnie, publikacje Karola Brucknera, który zwrócił uwagę na umiejętności pisarskie Herburta i od tego zaczęła się powolna rehabilitacja tej barwnej postaci.

Książka o Janie Szczęsnym Herburcie, wydana przez Muzeum Historyczne, powstała w oparciu o pana pracę doktorską?

Faktycznie tak było. Temat wypłynął od profesora Mariana Chachaja podczas moich studiów doktoranckich. Profesor postanowił rzucić mnie na nieco głębsza wodę, a ja podjąłem wyzwanie i napisałem pracę. Potem, już po obronie, pojawiły się opinie, że warto by to było opublikować, ponieważ praca wnosi pewne walory poznawcze, jeśli chodzi o historię XVII wieku. Naprzeciw wyszedł mi dyrektor Wiesław Banach, który umożliwił publikację, i tak osoby zainteresowane mogą wziąć do ręki książkę o Janie Szczęsnym Herburcie.

Historia XVII wieku jest dla Polski szczególna. XVII wiek – ze swoim rozbuchaniem i różnorodnością – co pewien czas odradza się współcześnie. Może historii XVII wieku trzeba się uczyć ze szczególną starannością, by uniknąć powielania tych samych błędów?

To trafna aluzja. Mówi się, że kto się nie uczy historii, ten będzie skazany na przeżywanie jej ponowne. Rokosz Zebrzydowskiego – czyli wojna domowa – wskazuje, jak dalece społeczeństwo było podzielone w XVII wieku. Jan Herburt był jednym ze statystów tych wydarzeń. Dzisiaj wiele się mówi o podziałach w społeczeństwie, natomiast z rokoszu Zebrzydowskiego tylko jedną lekcję można wyciągnąć: dzielenie społeczeństwa nie przynosi żadnych korzyści, a konflikt wewnętrzny zawsze generuje słabość państwa. XVII wiek jest bardzo zaniedbany. Jako historyk dostrzegam dziwną, moim zdaniem, tendencję – fetuje się tradycję galicyjską, która jest tradycją zaboru, natomiast zaniedbuje się tradycję XVII wieku.

Pracując w Muzeum Historycznym, które słynie z kolekcji malarstwa, zapewne musiał pan rozszerzyć swoje zainteresowania w kierunku historii sztuki. Uczestniczy pan w wystawach, prezentuje je pan, towarzysząc dyrektorowi Wiesławowi Banachowi za granicą. Dyrektor w jednej z rozmów dla „TS” podkreślał pańskie zaangażowanie – mowa była o spotkaniu z publicznością podczas wystawy prac Zdzisława Beksińskiego w Szwecji.

Praca pod nadzorem dyrektora Wiesława Banacha jest zawsze o połowę łatwiejsza, ponieważ on służy ogromną pomocą merytoryczną i wsparciem, w związku z tym jest łatwiej wykonywać pewne obowiązki. Wystawa w Szwecji odbyła się stosunkowo niedawno i dochodzą nas głosy, że jej skutkiem jest jeszcze większe zainteresowanie twórczością Beksińskiego i niewykluczone, że coś jeszcze się z tego zainteresowania urodzi i to na większą skalę.

Był pan też z Beksińskim w Stanach Zjednoczonych.

Tak. Wyjazd do Stanów był doświadczeniem natury kulturowej – takim, które otwiera oczy na wiele spraw i jest okazją do skonfrontowania naszej rzeczywistości z czymś, co ma skalę o wiele, wiele większą. Jeśli chodzi o percepcję twórczości Beksińskiego, to ona się podoba na wszystkich niemal kontynentach, w różnych stronach świata budzi fascynację. Dowodzi to potencjału, jaki tkwi w jego sztuce. Sądzę, że należy tę twórczość promować, a wyjazdy zagraniczne najlepiej służą promocji artysty.

Z kontaktów z publicznością, tą obcojęzyczną, która poznaje Beksińskiego z pewnego dystansu i oddalenia – przecież Beksiński za życia miał wystawy przede wszystkim w Polsce. Jakie pytania zadają ci ludzie?

To, co przyciąga uwagę i budzi zainteresowanie publiczności, to przede wszystkim aspekt biograficzny i tragiczna historia dotycząca życia Zdzisława i Tomasza. Rodzinna tragedia w swojej narracji staje się w jakimś sensie atrakcyjna i jest czymś, co przyciąga uwagę wielu osób. Natomiast to, co budzi największy podziw, to oryginalność i potęga wyobraźni artysty. Niekiedy opinie na temat pewnych pomysłów twórcy są przesadzone, ale to jest dowód , jaką siłę ma sztuka Zdzisława Beksińskiego.

W Stanach Zjednoczonych obrazy Beksińskiego wykorzystano przy tworzeniu filmu, który jest reklamowany jako horror…

Widziałem ten film. Wiem też, że tacy twórcy, jak Guillermo Del Toro interesują się twórczością Beksińskiego – gdyby przyjrzeć się dokładnie, być może ślady owej fascynacji można by dostrzec w filmach tego mistrza oryginalnych horrorów, laureata Oscara, wybitnego reżysera .

Rozmawiała Małgorzata Sienkiewicz-Woskowicz