Samorząd czyli społeczna kontrola – rozmowa z Andrzejem Porawskim

W ubiegłym tygodniu gościem burmistrza Tomasza Matuszewskiego był Andrzej Porawski – długoletni dyrektor Biura Związku Miast Polskich, doświadczony samorządowiec pełniący funkcję sekretarza strony samorządowej w Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu Terytorialnego.

 

Jako dyrektor Biura Związku Miast Polskich z uwagą obserwuje pan rozwój lokalnej samorządności. Jaki jest obecnie kierunek tego rozwoju?

Samorządy w Polsce miały szczęście, ponieważ, po pierwsze, zostały dobrze skonstruowane, po drugie – najpierw powstały gminy, a dopiero później powiaty i województwa, odwrotnie, niż w „normalnym” kraju, który się decentralizuje. W Polsce decentralizację zaczęliśmy „od dołu”, dzięki temu to gminy są u nas najsilniejsze, mają najwięcej zadań, najwięcej kompetencji i najwięcej pieniędzy. Poza tym – dostały stosunkowo dużo majątku. W innych krajach demokracji ludowej przekazywany majątek był związany z zadaniami, które należy wykonać, a więc drogi, parki, cmentarze komunalne itp. W Polsce samorządy dostały spore zasoby nieruchomości, przede wszystkim budynki. Te budynki to głównie przedwojenne zasoby wymagające dużych nakładów, ale mimo wszystko: jest to majątek. W takiej sytuacji moglibyśmy naprawdę wiele robić w kierunku rozwoju lokalnego. Polska się zmieniła dzięki rozwojowi samorządów, jednak kurs obecnej władzy został obrany na centralizację. Ja się na kolegów z PiS-u nie obrażam, dlatego że oni mówili o tym otwarcie. Gdy w 2015 roku szli do wyborów, mieli to w programie. Ich zdaniem państwo silne, to państwo scentralizowane. Tymczasem mieliśmy już państwo scentralizowane, ono się nazywało PRL i  nie było udane. Myślę, że to jest zły kurs i nie ukrywam, że on nie najlepiej oddziałuje na rozwój samorządności lokalnej, jednak nie jest prawdą, że samorząd jest dziś w Polsce słaby i sobie nie poradzi. Poradzi sobie, jednak ma trochę trudniej.

Epidemia i jej skutki wymagają pomocy ze strony państwa. Nie sadzi pan, że odbędzie się to poniekąd na zasadzie „coś za coś”?

W jakimś sensie na pewno tak będzie. Obecna władza wykorzystuje sytuację epidemiczną do usprawiedliwiania niektórych swoich zapędów centralizacyjnych, na przykład w służbie zdrowia. Uważam, że to wszystko można uregulować inaczej. Placówki zdrowia dano nam niejako w prezencie w 1999 roku. Samorządy zainwestowały w nie bardzo dużo. 40 miliardów złotych zainwestowały gminy i powiaty w swoje placówki służby zdrowia, a teraz się mówi o centralizacji. Nie zgodziliśmy się na centralizacje majątku, to teraz słyszymy o centralizacji zarządzania. Każde państwo powinno prowadzić politykę zdrowotną i na to się zgadzamy, ale to powinna być polityka, a nie ingerencja. W Polsce każdy powiat ma szpital. Te szpitale mogłyby dzielić pomiędzy sobą niektóre oddziały – tego niestety nie ma i w związku z tym pojawiają się pytania o nieracjonalność funkcjonowania powiatowej służby zdrowia. Nic prostszego, jak wprowadzić system, który wymusi tego rodzaju współpracę. Do tego nie trzeba ingerencji odgórnej, wystarczy wprowadzić pewne określone standardy. Rządzącym się wydaje, że jeżeli podejmą decyzję o wymianie dachu w szpitalu np. w Warszawie, to będzie to lepsza decyzja, niż gdy podejmie ją starosta.

Skoro mówimy o powiatach – czy nie jest to najsłabsze ogniwo w strukturach samorządu?

I tak, i nie. Gdy Jerzy Buzek decydował się na reformę powiatową, miał 300 rejonów administracji rządowej, około 300 rejonów drogowych, około 320 rejonów kuratoryjnych, około 300 rejonów geodezyjnych – Polska była w taki sposób zbudowana. Niektórzy specjaliści mówili wówczas Jerzemu Buzkowi, że powiatów tworzy za dużo, że wystarczy 150. Mówili, że tyle powinno być, ale nikt nie potrafił powiedzieć, jak to należy zrobić. Buzek wybrał wariant najprostszy do przeprowadzenia. Skoro wszystkiego było po 300, więc należało to scalić i wprowadzić tam samorząd czyli społeczną kontrolę. Powiatów wprowadzono 307, a w końcu jeszcze 8 musiano dodać, bo pojawiały się protesty i naciski społeczne. Na wniosek prof. Bronisława Geremka, który był wówczas ministrem spraw zagranicznych, dodano tych 8 powiatów i jest ich dzisiaj 315. Wtedy to było rozwiązanie najmniej kosztowne społecznie i organizacyjnie. Taka struktura istniała, była zarządzana centralnie i została objęta nadzorem samorządów. Dzisiaj możliwe, że myśli się o jakiejś korekcie. Ale czy powiat nie jest potrzebny? Przed stworzeniem powiatów była możliwość przejmowania przez gminy tych wszystkich zadań. 140 gmin na 2500 realizowało te zadania, a to są zadania wykraczające często poza szczebel gminny. Województwa muszą istnieć, Polska jest dużym krajem i powinna mieć podmioty polityki regionalnej. Być może województw jest za dużo, jednak te, które są, w jakiś sposób się bronią, ponieważ każde ma swoją specyfikę. Powiaty także się broniły w tym kształcie, w jakim zostały wprowadzone, bo każda z tych powiatowych społeczności będzie się bronić, jakby miała stracić co najmniej niepodległość. Do czasu jakiejś poważniejszej reformy ten obecny stan musi pozostać. Na razie pomysłu na poważniejszą reformę nie ma.

Nie mówi się o ważnych reformach, ale słyszy się o poszerzaniu granic miast. Ile takich wniosków rocznie opiniują państwo, jako przedstawiciele Związku Miast Polskich?

Kilkadziesiąt. Proces urbanizacji trwa. W Polsce jest on nieuporządkowany, ale to pomińmy. Jest to proces naturalny, ponieważ mieszkańcy przeprowadzają się, zakładają firmy poza granicami miast. Administracja centralna miałaby szanse to skoordynować, jednak niestety na razie tego nie robi. Miasta od zawsze się powiększały. Dzisiaj mamy w Polsce 500 gmin miejsko-wiejskich i 153 gminy obwarzankowe wokół miast. Te gminy obwarzankowe to jest nieszczęście. To są pasożyty na miastach – sztuczne twory. Gmina miejsko-wiejska to jest twór logiczny: miasto z jego wiejskim otoczeniem. Wśród gmin miejsko-wiejskich też są zmiany granic miasta. Czy słyszał ktoś o konflikcie przy wprowadzaniu takich zmian? Nie, ponieważ funkcjonuje tam jedna rada, ona składa wniosek, burmistrz to przygotowuje i zmieniają granice miasta, ale w ramach jednej gminy. Takich zmian co roku jest w Polsce około 15 i nikomu to nie przeszkadza. Tam, gdzie są dwie różne gminy, zazwyczaj dochodzi do konfliktów. Ktoś kiedyś wprowadził gminy obwarzankowe, a są to dziwolągi, niestety.

Jak pan ocenia zmiany, które zaszły w ostatnich latach w Rzeszowie?

Najlepiej oceniam to, co się stało w Zielonej Górze. To było jedyne miasto wojewódzkie w Polsce, które miało gminę wiejską obwarzankową. Zielonogórzanie wyprowadzali się poza miasto i doszło w końcu do tego, że przeprowadzono tam legalne referendum z inicjatywy komitetu mieszkańców. Rada gminy wiejskiej była zdecydowanie przeciwna zmianom, bo przecież jej członkowie tracili diety, etaty i tak dalej. A gmina miała siedzibę w Zielonej Górze i żerowała na mieście.  W wyniku  referendum udało się gminę przyłączyć do miasta. Rzeszów miał sytuację odmienną, niż Zielona Góra, ponieważ nie jest otoczony jedną gminą obwarzankową, tylko wianuszkiem gmin – podobnie jak inne miasta wojewódzkie w Polsce. Wtedy trzeba poszczególne sołectwa odrywać po kawałku. Prezydent Ferenc postawił to sobie za priorytet i był bardzo konsekwentny. Rzeszów miał najwyższą gęstość zaludnienia ze wszystkich miast wojewódzkich i nie miał terenów rozwojowych w obrębie miasta. Ferenc zwiększył miasto o powierzchnię półtora razu większą, niż obszar miasta, który obejmował, zostając prezydentem. Rzeszów powiększył się o 150 procent. Przybyło też mieszkańców. To było sankcjonowanie procesów urbanizacyjnych poprzez zmiany administracyjne. Każde miasto na to zasługuje, a zwłaszcza miasta, które rzeczywiście się rozwijają. Sanok należy do miast, które dynamicznie się rozwijają, mimo częściowego spowolnienia w poprzedniej kadencji. Są miasta, które świetnie potrafią wykorzystywać przedsiębiorczość lokalna, lokalne potencjały. W mieszkańcach tkwi mnóstwo  możliwości. Nie każde miasto umie te potencjały uruchomić. Poszerzenie granic to nie zamach na samorządność czy rozbiór. Mieszkańcy stają się częścią innego samorządu, miasto, przyłączając teren, przejmuje za niego odpowiedzialność, a wraz z nim nowe obowiązki. Zwykle to są tereny wymagające wielu inwestycji. Tam jest potencjał, ale wraz z przejęciem terenu dochodzą także obowiązki.

Rozmawiała Małgorzata Sienkiewicz-Woskowicz

Materiały nadesłane: UM Sanok