Beksińscy w perspektywie Nowych Horyzontów

We Wrocławiu trwa 19. edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Nowe Horyzonty, którego pierwsza odsłona odbyła się w Sanoku w 2001 roku. To jedna z najbardziej prestiżowych imprez filmowych, nie tylko w Polsce. W ciągu kilkunastu dni tysiące ludzi ogląda ponad dwieście filmów. Na afisze 19. MFM Nowe Horyzonty trafił dokumentalny film „Z wnętrza”, zrealizowany przez Cezarego Grzesiuka, Tomasza Szwana i Krystiana Kamińskiego na podstawie materiałów filmowych, nakręconych przez Zdzisława Beksińskiego. Z Tomaszem Szwanem, współtwórcą i pomysłodawcą filmu, rozmawia Małgorzata Sienkiewicz-Woskowicz

Jaką drogę przechodzi film, żeby trafić na afisze festiwalu Nowe Horyzonty?

Film był współfinansowany przez Polski Instytut Sztuki Filmowej, jego koproducentem były Fundacja Beksiński, Telewizja Polska oraz Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizulny, więc bardzo zacne instytucje, które takiej produkcji wystawiają solidną metrykę. Widział film Stefan Laudyn, dyrektor Warszawskiego Festiwalu Filmowego, ale sprawę pozostawił bez jakiegoś konkretnego odzewu. Inaczej Roman Gutek, który po obejrzeniu „Z wnętrza” zaproponował pokazy w ramach 19. Międzynarodowego Festiwalu Nowe Horyzonty. Nieco wcześniej zgłosiliśmy film na Krakowski Festiwal Filmowy – otrzymał tam wysokie oceny, ale zdecydowano, że będzie pokazywany poza konkursem, w cyklu „Panorama Kina Polskiego”. Zdecydowaliśmy się na Nowe Horyzonty, ponieważ – pozostając z ogromnym szacunkiem dla Krakowskiego Festiwalu Filmowego – wydawało nam się, że Wrocław daje filmom dokumentalnym możliwość kontaktu z o wiele szerszą i bardziej różnorodną pod względem gustów filmowych publicznością.

Byłeś na inauguracji festiwalu?

Niestety w tym roku nie. Festiwal rozpoczął się wieczorem w czwartek 25 lipca, a ja do Wrocławia dotarłem w piątek. W tym roku filmem otwarcia był film nagrodzony w Cannes za scenariusz – „Portret kobiety w ogniu”, a Celine Sciammy, reżyserka, była specjalnym gościem gali. Organizatorzy starannie dobierają filmy, budując program festiwalu, pamiętając o tym, żeby na początku i w finale były pokazywane prawdziwe hity. W tym roku Nowe Horyzonty kończą się pokazem najnowszego filmu Quentina Tarantino. Cała impreza jest spięta niezwykle efektowną klamrą.

Jakim rytmem żyje festiwalowe miasto? Jaka atmosfera panuje na ulicach, w kawiarniach, w kinach?

Wrocław to duże miasto i to nie jest tak, że festiwal filmowy, nawet o takim zasięgu, jak Nowe Horyzonty, całkowicie je zawłaszcza. Ono żyje swoim rytmem, ale czuje się taką bardzo specyficzną festiwalową atmosferę. Kilka tysięcy widzów kupuje bilety i karnety na pokazy festiwalowe, na ulicach zwracają uwagę osoby z charakterystycznymi identyfikatorami z logo festiwalowym, tak więc przez kilka dni we Wrocławiu odbywa się prawdziwe święto kina. To nie tylko dwieście trzydzieści filmów, pokazywanych w kilkunastu salach kinowych oraz na wspaniałym wrocławskim rynku, gdzie ustawia się z tej okazji największy w Polsce ekran do pokazów plenerowych. To koncerty i inne imprezy towarzyszące, na przykład wystawy. Funkcjonuje Klub Festiwalowy, w którym widzowie przychodzą po projekcjach, by spotkać się z twórcami filmowymi czy aktorami, porozmawiać. Te rozmowy trwają do godzin rannych, nie tylko w Klubie Festiwalowym, także w wielu, wielu innych miejscach. Festiwal nie zasypia, a jeśli przyśnie, to najwyżej na kilka godzin.

Warto zanurzyć się w takiej atmosferze? Zakosztować jej?

To jest atmosfera zupełnie wyjątkowa. Samo oglądanie filmów jest oczywiście bardzo ważne, ale możliwość spotkania twórców, krytyków filmowych, ludzi kina, możliwość nawiązania rozmowy czy nawet tylko posłuchania, co mają do powiedzenia – to przede wszystkim stwarza klimat Nowych Horyzontów. Roman Gutek powtarza, że festiwal powstał z potrzeby dzielenia się z publicznością filmami, pokazywanymi na zagranicznych festiwalach, które nie miałyby szans trafić na polskie ekrany. To prawda. Ten aspekt daje widzom poczucie, że uczestniczą w czymś wyjątkowym i jeśli przegapią festiwal we Wrocławiu, to nie obejrzą tego, co dziś ogląda się w ambitnych kinach na świecie.

Opowiedz o pokazach filmu „Z wnętrza”. Ile ich było? Mieliście okazję, jako twórcy, rozmawiać z publicznością?

Roman Gutek zagwarantował nam trzy pokazy. Dwa już się odbyły, jeden 26, drugi 28 lipca, w Dolnośląskim Centrum Filmowym w salce, która nazywa się „Lwów”. Publiczność dopisała. Przed pokazem poproszono nas na scenę, powiedzieliśmy parę słów o sobie, a po półtorej godziny projekcji mieliśmy okazję rozmowy z publicznością. Odbywa się to tak, że osoba prowadząca zadaje pytania, równolegle jest to wszystko tłumaczone na język angielski, a trwa około pół godziny.

O co pytano?

Dlaczego tak długo robiliśmy ten film. Ale nie tylko pytania padały z sali. Widzowie dzielili się z nami swoimi wrażeniami, mówili, co im się podobało i dlaczego, według nich, ten film różni się od wszystkich innych, nakręconych o rodzinie Beksińskich. Padło między innymi pytanie, co sądzimy o filmie „Ostatnia rodzina”.

Czy tematyka waszego filmu wzbudziła jakiś szczególny rodzaj zainteresowania? Chodzi mi o postrzeganie, funkcjonowanie nazwiska Beksiński we współczesnej kulturze – nie tylko wysokiej, także masowej.

Temat Beksińskich – ich życia, twórczości Zdzisława, działalności radiowej Tomka – jest niezwykle popularny i to mogliśmy bez trudu odczuć podczas festiwalowych spotkań z publicznością. Pytano nas o materiały filmowe, jakie pozostawił Zdzisław i o to, czy z setek tych nagrań można jeszcze zrobić inny film, niż ten, który my zrobiliśmy.

A można?

Jeżeli ktoś będzie miał pomysł i cierpliwość, by to wszystko, taśma po taśmie, kilka razy oglądać, to, oczywiście, można. Nam gratulowano koncepcji, dzięki której inaczej pokazaliśmy rodzinę Beksińskich, niż najgłośniejsze w ostatnich latach prezentacje – czy to Magdy Grzebałkowskiej, czy Jana Matuszyńskiego. Pokazaliśmy pasję tworzenia, malarstwo Zdzisława, jego kontakty, zwłaszcza w późnym okresie, z Dmochowskim, niezwykle interesujące z wielu względów. W tle – bliżej, dalej – krąży Zofia, która jest menadżerem swojego męża, a od czasu do czasu pojawia się Tomek, który komentuje bieżące sprawy. Nie chcę zdradzać wszystkiego, ponieważ chciałbym, żeby film zachował jednak jakieś tajemnice, dopóki nie trafi do dystrybucji.

Czy film zobaczymy podczas „Długiego weekendu z Beksińskim” w Sanoku?

Nie. Pokazany zostanie film, który był tak zwaną pierwszą wersją „Z wnętrza” z 2013 roku. Na pokaz naszego nowego filmu nie wyrazili zgody koproducenci z TVP i FINA.

Te wersje znacząco się różnią?

Nawet bardzo. Są to dwa różne filmy, każdy opowiada o czymś innym i w inny sposób. Pierwszy był krótkometrażowy, realizowany przy bardzo niskim budżecie, właściwie robiony własnym sumptem, z niewielką pomocą Urzędu Marszałkowskiego w Rzeszowie. Drugi jest zrobiony profesjonalnie, świetnie udźwiękowiony w systemie 5.1 przez Jacka Hamelę (który pracował m.in. z Andrzejem Wajdą czy Wojciechem Smarzowskim) i naprawdę dobrze brzmi; przyjemnie się go ogląda dzięki temu. Dla mnie dźwięk w filmie jest sprawą bardzo ważną. Osoby chętne zapraszam do odsłuchania audycji w drugim programie Polskiego Radia „Poranek w dwójce”, w którym przedstawiono całą historię powstania filmu.

Nowe „Z wnętrza” trafi do kin?

Nie umiem tego powiedzieć w tej chwili, wiem, że prowadzone są w tej sprawie rozmowy. Na pewno po upływie 18 miesięcy od premiery, zostanie pokazany w TVP Kultura i w TVP 2, bo zostało to zawarte w umowie.

Pamiętasz festiwal Romana Gutka w Sanoku w 2001 roku?

Jasne, że pamiętam. Obejrzałem wówczas 44 filmy w bardzo krótkim czasie i jest to rekord do dzisiaj przeze mnie nie pobity.

Gutek nie odżegnuje się od edycji sanockiej, ona jest wliczana jako pierwsza z festiwalowego cyklu Nowych Horyzontów. Czy o Sanoku wspomina się czasem we Wrocławiu w tym właśnie kontekście?

Nie. Z przykrością to mówię, ale nie. Nowe Horyzonty dla wielu, zwłaszcza młodych, to tylko Wrocław. Trochę starsi wspominają Cieszyn. Sanoka jakby w tym wszystkim w ogóle nie było.

Dlaczego tak jest, jak myślisz?

Sanok nie docenia ludzi, którzy tutaj mieszkają i tworzą, mają ogromny potencjał. Spotkałem się na festiwalu z takimi wręcz zarzutami; mówiono – macie wspaniałych malarzy, których wystawy ogląda się w prestiżowych galeriach, z Sanoka pochodzi wielu ludzi teatru, mieszka tam genialny poeta, Janusz Szuber, a wy nie potraficie tego wykorzystać. Co tam jest u was na tym Podkarpaciu? A ja mówię: niestety, przez lata nikt – a mam tutaj na myśli miasto – nie zadbał o to, by taki potencjał wykorzystać.

Sądzisz, że nie jest za późno, żeby stworzyć w Sanoku fajny festiwal czy przegląd, rodzaj konfrontacji, czy jak by to nazwać – imprezę, która z czasem przyciągnie tutaj tłumy, jak w 2001 roku festiwal Romana Gutka?

Przez wiele lat nikt nie pomyślał, żeby powstało kino z prawdziwego zdarzenia, wygodne, koniecznie dwusalowe, ponieważ mała sala jest idealnym miejscem do pokazywania filmów dla publiczności o wysmakowanym guście. Taką publiczność trzeba wychować, a można to zrobić poprzez prezentowanie filmów w ramach sieci Kin Studyjnych czy poprzez organizowanie przeglądów. Nikt nie potrafi tym w racjonalny sposób pokierować. W Sanoku, jeśli chodzi o kulturę, jej upowszechnianie, poznawanie – jest marazm. Nie ma Sanoka tak naprawdę na kulturalnej mapie Polski. Szuber się przebije od czasu do czasu, Stabryła, Mistak czy Szczepkowski pokażą swoje obrazy. Tyle wykształceni ludzie potrafią skojarzyć z Sanokiem – nie licząc oczywiście Muzeum Historycznego i skansenu. A wracając do festiwalu – na to nigdy nie jest za późno, chociaż pomysł musi być bardzo dobry, oryginalny, ponieważ konkurencja na tym polu jest bardzo duża, inne ośrodki, niekoniecznie takie jak duże jak Wrocław, od dawna z powodzeniem to praktykują. Nas nie stać na coś oryginalnego, chociaż podobno na promocję wydaliśmy mnóstwo pieniędzy. Cieplej mi się zrobiło na sercu, kiedy obecny burmistrz na swoim profilu w mediach społecznościowych napisał, że żałuje festiwalu Gutka, o którym tyle dobrego się mówi od 2001 roku – że ta impreza wyniosła się z Sanoka. Czy to coś znaczy? Czy cokolwiek się zmieni? Poczekajmy…