Do poczytania w weekend: Ewa Bieniasz wspomina Godzimirę Tchorznicką

Do naszej redakcji napisała Ewa Bieniasz, sanoczanka od lat mieszkająca w Rzeszowie. Jej wspomnienie, poświęcone Godzimirze Mniszek-Tchorznickiej opublikowaliśmy w świątecznym wydaniu gazety, a dziś zamieszczamy na portalu – do poczytania w weekend. Pisze pani Ewa:

W Tygodniku Sanockim z 15 kwietnia br. ukazał się artykuł na temat roli, jaką w sporze o Morskie Oko chwalebnie odegrał hrabia Aleksander Mniszek-Tchorznicki, wówczas arbiter sądu austriackiego. Obecnie imię jego nosi uliczka w Sanoku – nadane przez Towarzystwo Upiększania Miasta w dowód wdzięczności za ofiarowanie w roku 1909  części majątku na powiększenie areału parku miejskiego.

Do poczytania w weekend: Ewa Bieniasz wspomina Godzimirę TchorznickąArtykuł ten sprowokował mnie do wspomnień o pani Godzimirze Mniszek-Tchórznickiej, wdowie po Henryku, synu hr. Aleksandra, która po wojnie znalazła schronienie w Sanoku i zamieszkała przy ul. Jagiellońskiej, poniżej dawnego gmachu Liceum Ekonomicznego, w domu Jana Sawczaka (zwanego Kapelusznikiem, bo modelował piękne damskie kapelusze) i tam udzielała lekcji języków europejskich.

W czasach, kiedy nauka języków zachodnich, kiedy żelazna kurtyna wydawała się być wieczna, była sztuką dla sztuki, może więc głównie chodziło naszym rodzinom o drobną, ale konkretną pomoc osobie w szalenie trudnych warunkach materialnych. Przypuszczam, że uczniów mogło być więcej, ale tego nie wiem.

W latach 1950 -1954 chodziłam do p. Tchórznickiej na lekcje języka niemieckiego i nie byłam jedyną uczennicą. Na pewno wiem, że chodziły tam moje dwie przyjaciółki, jedna na francuski, druga na angielski, i one pomogły nieco mojej pamięci

I tak, Jolanta P. podrzuciła mi informację, że pani Godzimira miała pięć bon, które zajmowały się kształceniem młodziutkiej panienki. Natomiast Hanka J. zapamiętała dzień w którym Godzimira Tchórznicka dowiedziała się o śmierci swego starszego syna Aleksandra; Hanka  poszła wtedy na lekcję, która się nie odbyła…

Spisując te wspomnienia, posługiwałam się też notatkami ze starych kalendarzy, które prowadziłam od dziecka.

Na lekcje wchodziło się ulicą Jagiellońską od strony Okopiska przez werandę, która robiła wrażenie  oranżerii, tyle tam było kaktusów. Po soczystej zieleni werandy wchodziło się przez małą sień do dużego pokoju, gdzie dominowały różne odcienie szarości.

Pamiętam szczupłą, wysoką damę kolorystycznie wpasowaną w szarość pokoju, ale ten koloryt nie był przygnębiający, przeciwnie – był w jakiś sposób przytulny i miły.

Pani Godzimira Tchórznicka była poliglotką i biegle władała pięcioma językami, bo w rodzinnym domu – jak opowiadała z uśmiechem – każdy dzień tygodnia był przeznaczony na inny język, to właśnie te bony…) więc było to pracowite dzieciństwo.

Pani Godzimira Tchórznicka miała ciekawą metodę nauki. Po wstępnym wtłoczeniu w nastoletnie łebki słówek i gramatyki przechodziło się do czytania tekstów literackich. W moim przypadku był to kiedyś między innymi „Król Olch” Goethego, którego z wysiłkiem tłumaczyłam, a potem śniłam mroczne lasy i mgliste koszmary.

Lekcje zwykle były wstępem do ciekawych opowieści, ale też uwag z zakresu kindersztuby, typu: wyprostuj się, podnieś brodę, nie marszcz czoła, układaj inaczej nogi itp. Wszystkie te uwagi były wygłaszane mimochodem lekkim tonem, więc nie drażniły, ale zapadały w pamięć lepiej niż słówka i gramatyka.

Pani Godzimira nie grzeszyła urodą – jak sama o sobie mówiła – musiała mieć jednak wiele wdzięku, bo zakochał się w niej wiedeński kompozytor (dyskretnie nie wymieniła nazwiska) i w dowód miłości skomponował operetkę zatytułowaną „Gonda”. Imię rzadkie, więc zostało szybko skojarzone z właściwą osobą i wybuchł w wyższych sferach Wiednia taki skandal, że hr. Godzimir Małachowski, ojciec pani Godzimiry,  był zmuszony wyzwać nieszczęsnego muzyka na pojedynek. Do pojedynku szczęśliwie nie doszło i sprawa „jakoś” się rozmyła.

Opowieści pani Godzimiry Tchórznickiej były historiami z innych, odległych czasów, ale – wbrew naszym oczekiwaniom – nie opowiadała ani o wiedeńskich balach, ani wytwornych rautach, bo zdecydowanie nie lubiła brać w tym wszystkim udziału.

Miała za to poważne pretensje do Lenina, ale twierdziła, że zrobił tę całą rewolucję jakby dla niej, ponieważ zawsze marzyła o studiowaniu medycyny, a wobec opozycji jej rodziny, było to wykluczone.

Po latach – jak wspominała – już w swoim majątku w Pisarowcach chętnie udzielała medycznej pomocy mieszkańcom i święcie wierzyła w uzdrawiającą moc świeżego moczu, co nas trochę przerażało, a trochę śmieszyło.

Niebanalne osoby spotkane kiedyś, w dawno minionej  młodości, zostawiają trwały ślad w naszej pamięci. Te wspomnienia nie zawsze bywają całkowicie zgodne z  prawdą, mam tego świadomość. Mogą być niezbyt ścisłe, na pewno niekompletne, ale na ile potrafię –  staram się przypomnieć postać Godzimiry Mniszek-Tchórznickiej, przedwojennej  właścicielki Pisarowiec, obu Dąbrówek i jeszcze kilku  innych przyległych wiosek,  która ostatnie lata życia spędziła samotnie, w skromnym, wynajętym pokoju, osamotniona i praktycznie pozbawiona środków do życia.

Ileż hartu ducha, siły i odwagi trzeba mieć, by nie tylko pogodzić się, ale zaakceptować drastyczną zmianę sytuacji życiowej i zachować pogodę ducha – dziś to doceniam i chylę przed Nią czoła.

Ewa Bieniasz