Polubić Sanok

„Zapamiętane z dzieciństwa wylewy Sanu, mojej domowej narowistej rzeki” – wynurza się z pamięci  fragment poetyckiej „Mojości” Janusza Szubera, kiedy, podczas spaceru wiosenną porą, najlepiej rankiem, ścieżką wzdłuż Sosenek od mostu Olchowieckiego do skansenu, spojrzeć na wodę, szumnie rozpychającą się wzdłuż brzegów. Po lewej stronie zamek rozparty na skarpie. Dookoła drzewa, mnóstwo zieleni i – wszelkiej maści – ptactwo. Jak się nie zachwycić takim miejscem?

Po przeciwnej stronie rzeki brodzi siwa czapla. Kroczy dostojnie. Kiedy woda jest płytka, widuje się ją na środku Sanu, ale po wiosennych deszczach, przy rwącym nurcie, trzyma się blisko brzegu.

Imponuje zieleń. Stare drzewa o potężnych pniach, z wygiętymi w nieprawdopodobny sposób konarami,  zdają się mówić: trwamy, uszanuj nas. Nad głową ptasie radio – słychać dzięcioły, szurają po gałęziach  wróble, sikory, kosy, szpaki – trzeba nakarmić pisklęta, których pisk dociera tu i ówdzie z budek, zawieszonych na drzewach w okolicach ścieżki pod koniec tej zimy.

Dalej, uchylona nie całkiem na oścież, brama zaprasza gości do skansenu. Nieśmiało, bo przecież nie wiadomo, jak to do końca jest z tą epidemią koronawirusa. Ale będzie lepiej. Będzie dobrze. Skansen znów osiągnie turystyczne rekordy frekwencji, bo wypiękniał tej wiosny, rozzielenił się, rozkwitł.

Od strony mostu na Białą Górę do Muzeum prowadzić będzie nowy chodnik. Jeszcze nie jest skończony, a już sławny, i tylko czekać, aż przyjedzie telewizja, bo podobno świętokradztwo tam jest uprawiane, na tym chodniku, i kult szatana. A tak naprawdę – tylko niewinne wariacje na temat wzorów  ludowych, co je sobie we Lwowie przed wojną Jan Lewiński, architekt, upodobał. Oj, przydałby się dziś nieodżałowanej pamięci Marian Pankowski, który w takich razach wiedział, jak sanocki idiom do ostrza brzytwy dopasować, zabobony rozpędzić na cztery wiatry, za Lisznę.

Pięknieją sanockie zakamarki. Jest dokąd pójść, pospacerować pieszo lub rowerem. Można mieć oczywiście daleko w nosie zamek, należący do królowej Bony, skąd wąż Sforzów do dziś w herbie miasta połyka dziecko (albo Saracena), daleko Szuberową „Mojość” czy „Ostatni zlot aniołów” i inne książki, z Sanokiem w tle, profesora Pankowskiego. Bez tego obciążenia też można spacerować, niosąc ze sobą, co tam komu w duszy gra.

Ale na koniec, na wszelki wypadek, jeszcze raz Szuber z „Mojością”, o Sosenkach:

Z Błoni przez San prosto do Sosenek,
Zakasywali więc spodnie, panny nic nie musiały
Bo woda niżej kolan, z kamienia na kamień,
Byle się nie poślizgnąć i nie narobić sztempu.
Sosenki erotyczne. Pół miasta tam się poczęło.
A że „dzieci i szklanek nigdy nie za dużo”,
Niech im będzie na zdrowie.
I na wieki wieków.

 

Polubić Sanok