„Hej, ty lirniku! Wróć się no sam!
Naciągnij strunę – i zagraj nam!”
Teofil Lenartowicz „Lirnik”

Z miłości do liry

Czasem da się słyszeć dźwięk rzadki, niespotykany jakby kto płaczem się zanosił. Ale nie są to skrzypce, altówki, inny to instrument sprawia, że ciszę przeszywa tak piękna melodia. Przywodzi ona na myśl dawne dumki, pieśni rodem z dzikich stepów Rusi Czerwonej. Od niedawna można te dźwięki usłyszeć na Rynku Galicyjskim sanockiego skansenu, tutaj bowiem otwarto pracownię Stanisława Wyżykowskiego, mistrza lutnictwa, jednego z nielicznych w Polsce wykonującego liry korbowe.

Mały garaż, przerobiony na pracownię, na osiedlu domków jednorodzinnych w Krośnie. Pan Stanisław akurat przebywa u córki, choć jego właściwe miejsce pracy i początek całej historii to Haczów. W kącie czekają cierpliwie drewniane fragmenty, dopytuję się co to, ze strofującym wzrokiem pan Stanisław odpowiada, że to przecież korpusy lir korbowych.

– O proszę, a tutaj podróbka Steinera. Piękna robota, ta linia, dbałość o szczegóły.
Panu Stanisławowi zaświeciły się z przejęcia oczy, z czułością dotyka instrumentu.
– To jeden muzyk z Leska dał mi do naprawy, bo jakiś drań otwory z tytlu porobił. Musiałem dosztukować z orzecha kaukaskiego, żeby dźwięk odpowiedni zachować. Ej, ludzie, ludzie.

Dorastał w wielodzietnej rodzinie, ojciec Henryk Wyżykowski, stolarz, muzyk amator, grający na czterech instrumentach, wraz z żoną miał na utrzymaniu jedenaścioro dzieci. Staś był dziesiąty. Jak to często zdarzało się w takich rodzinach, jedno dziecko szło dalej, hen, poza wieś. Padło na czwarte, Jana Wyżykowskiego, który trafił do Jezuitów krakowskich, ale tuż przed wojną wystąpił z zakonu. Potem perypetie wojenne, działalność w AK, po wojnie krótki epizod w operze krakowskiej. A Stasiu rósł i nieoczekiwanie zakochiwał się w muzyce. Rodzina była biedna, ale kochająca, mały Stasiu wsłuchiwał się w grę ojca, podpatrywał jak Wyżykowski senior naprawia instrumenty, z zaciekawieniem dziecka przyglądał się odbywającym się w domu próbom miejscowych muzykantów. Głosy przemieniały się w dźwięki, jeszcze niezrozumiałe dla kilkulatka. Raz podczas kolędowania Stasiu usłyszał „Przybieżeli do Betlejem pasterze / Grają dzieciąteczku na…”. Malec w górę oczy podnosi i się dziwi. W tym Betlejem, gdzie Pan Jezus się narodził już lira grała. I naraz biegnie do ojca, i pyta „Tatku, a co to ta lira?”. Ojciec syna na kolana bierze i tłumaczy najprościej żeby malec zrozumiał: „A to widzisz synu, większy instrument niż skrzypce, i korbę, struny, klawisze ma. Struny ocierają się o koło, wprawione w ruch i tak powstają tony, a klawisze wygrywają melodie”. Stasiu jeszcze nieraz będzie słyszał o lirze podczas rozmów muzykantów, i tak ten instrument na zawsze w sercu i głowie malca zagościł. Ale nim ujrzeć miał lirę i zagrać na niej, upłynął lata, po drodze u powały za to pojawiły się skrzypce ojcowskie, wiszące na pokuszenie niczym owoc zakazy. W Stasiowym sercu lira grała, na pocieszenie pozostały jednak skrzypce.

Pan Stanisław łapie się za głowę i pokazuje wzrokiem kąt swojego pokoju. Podchodzę bliżej, myślę sobie chyba cymbały, ale jakieś dziwne.
– No durak, mówię że durak. Nowiuśkie cymbały mi przyniósł, żeby struny podobierać i nastroić. A patrz pan ile drewna nawalił, no, durak. W kapeli przed wojną czterech było: cymbalista, sekundzista, skrzypek i kontrabasista. Szli przez wieś, gdy weselicho huczało, a cymbalista miał instrument na pasku skórzanym, to musiał mieć dobry instrument, silny, a lekki! A to nikt nie podniesie, no i struny źle ponaciągane na ordynarnych gwózdkach, powyginany drut kwintowy. Ludzie tylko dzisiaj pieniądze chcą zarabiać, a robotę odwalają.

I Stasiu z zapałem zabrał się za ćwiczenie gry na skrzypcach, w tajemnicy przed ojcem. Nim to jednak nastąpiło znów podpatrywał innych, jak grają, stroją instrument. W ukryciu dało się słyszeć najpierw niedbałe tony, później proste melodie, gdzieś przed całym światem kilkulatek takty na palcach wyliczał. Przyszedł mróz, za oknem szalała śnieżyca i wojna, ojciec w stolarni, matka przy kądzieli, kumy poprzychodziły na plotki. Staś przeszkadzał w rozmowach swoimi ćwiczeniami, postanowił więc że do stajni pójdzie. Ciepło, nikt nie będzie się wtrącał, jak pomyślał tak zrobił. Nim jednak pierwsza struna zapłakała, za nią druga, zwierzęta łby z zaciekawieniem poodwracały i słuchał, słuchały, Stasiowych melodii. I przy krowach, pasąc, Wyżykowski junior melodie wygrywał, aż razu pewnego ojciec usłyszał i się zasłuchał. Syna pogłaskał i z dumą kazał sobie grać. Ale w myślach i sercu Stasia pozostawała ciągle lira.

– Lirę korbową od lat wykonuję; górną płytę ze świerka, a korpus z jawora, ale to muszą być drzewa wysezonowane, dziesięć lat suszone, w naturalnych warunkach. Tak, moje liry korbowe i basowe, liry de braccio, skrzypce, kontrabasy, a nawet pięknie zdobiony organistrum za granice trafiały, USA, Kanada, Nowa Zelandia, Niemcy…

Ojciec podpowiedział Stasiowi, kto może dać mu pierwszych lekcji, nauczyć nut, półnut, chociażby w podstawowym stopniu. Pierwszy znalazł się znakomity kowal Jan Rosenbaiger, muzyk weselny, dalej Jan Tokarz, wojskowy muzyk i nuciarz, który grywał na saksofonie, kobzie, skrzypcach. On młodzianowi zasugerował nowo powstałą szkołę muzyczną w Krośnie. Był rok 1946. I znów w tajemnicy, uzbierawszy pieniądze pomagając ojcu w stolarni, Staś Wyżykowski zapłacił wpisowe, całe 500 złotych. I gdy dostał wezwanie na pierwszą lekcję chwycił ojcowskie skrzypce pod pachę, i skoro świt wyruszył z Haczowa na nogach do Krosno. Nim jednak pojawił się w drzwiach, zauważył go ojciec, i spytał „Dziecko gdzie idziesz?”. Zmieszany Staś, nogą pokręcił w ziemi, wzrok spuścił i odpowiedział „Do szkoły muzycznej, na lekcje”. Przyznał się, że odłożył pieniądze, że ojca nie chciał martwić. Wyżykowski senior z miłością na syna popatrzył, chwilę się zadumał, może o swojej młodości, a może tak po prostu i dał synowi błogosławieństwo.

Już w 1947 roku Stanisław Wyżykowski trafił do orkiestry symfonicznej Krośnieńskich Zakładów Przemysłu Lniarskiego. Wraz z symfonią pierwsze miejsce zajęli w trakcie koncertu w Warszawie, przygrywając odbudowującej się stolicy. Tadeusz Kaszowski, kapelmistrz z Haczowa im przewodził. Choć mieli pewne problemy przez „Orfeusza w piekle” Offenbacha, bo jakże grać utwór kompozytora niemieckiego pochodzenia w liżącej rany Warszawie, w dodatku przy nowej władzy ludowej? Ale Kaszowski postawił na swoim i zwycięstwo przywieźli. Stanisław, wytrawny stolarz i muzyk wciąż jednak o lirze marzył, ona serce i myśli zaplątała. W 1965 roku jako stolarz znalazł się… w Krośnieńskich Hutach Szkła, przy tamtejszym Zakładowym Domu Kultury działał zespół „Stachy”, kierownikiem był Stanisław Inglot, przyjaciel Wyżykowski. Od słowa, do słowa zaproponował on nie tylko udział w kapeli przyjacielowi, lecz zrobienie liry korbowej… Marzenia zaczęły się ziszczać, choć dorosły Stanisław nie wiedział jak ona dokładnie wygląda. Przypadkiem do rąk trafiła rozbita lira rodziny Szajnów z Kozieńska, którzy instrument nabyli za pół miarki pszenicy. Innym razem Wyżykowski na objazdowym kinie zobaczył pewien francuski film, gdzie dwóch mężczyzn w smokingach grało właśnie na lirze korbowej. A że Stanisław już od małego miał doskonała wyobraźnię, pomału przymierzył się do odrestaurowania liry rodziny Szajnów na potrzeby muzeum krośnieńskiego. I w ten sposób zaczęła się przygoda z lirą…

Razem z panem Wyżykowskim oglądamy album z fotografiami, widzimy jego uczniów, dzisiaj dorosłych muzyków, o nawet Zbigniew Buczkowski próbuje grać na skrzypcach pana Stanisława. Na ścianach ryciny jakby z powieści Sienkiewicza, imitujące Kossaka może Siemiradzkiego, jedna lira korbowa przecież zrobiona przez pana Stanisława zagrała w filmie Hoffmana „Ogniem i mieczem”. Kukułka wybija pełną godzinę. Tu czas mierzony jest inaczej, tęskną melodią skrzypiec i miłością do liry…
Tomek Majdosz