„Dzisiaj chyba jestem sam…” – pointuje swoje wspomnienia ze szkolnych lat Tadeusz Barucki

Tadeusz Barucki, znany architekt, przed wojną uczył się w sanockim Gimnazjum im. Królowej Zofii. Potem studiował, podróżował po świecie, wykładał, pisał i wydawał książki. Od pewnego czasu zamieszkał w Podkowie Leśnej, od niedawna współpracuje z „TS”. Kilka tygodni temu udało się nam namówić go na rozmowę (publikowaną w „TS”) o gimnazjum, do którego uczęszczał, w latach 30. zeszłego wieku.

Jak pan zapamiętał przedwojenną szkołę? Jak wyglądał budynek wewnątrz? Jak były urządzone pracownie?

Niestety odpowiedzi w zestawieniu z obecnym wyglądem wnętrza nie mogę udzielić, bo tego ostatniego nie znam. Przedwojenny układ był to czysty plan korytarzowy z przylegającymi pomieszczeniami klasowymi i urządzeniami sanitarnymi. Na dole na lewo było przejście do mieszkania dyrektora gimnazjum A. Graseli, a także – jeżeli dobrze pamiętam – kancelaria szkoły. Tam też, na parterze na lewo, mieściła się moja „ostatnia” w roku 1939 druga klasa liceum mat.-fiz. Ławki dwuosobowe ustawione były w trzech grupach frontem do katedry, która znajdowała się po prawej stronie od wejścia. Rzędów ławek było – chyba – 5. W razie potrzeby mogę odtworzyć, z pewnym trudem, gdzie kto siedział.  Gimnastykę uprawiano w Sali Sokoła, w której mistrzem był Tadeusz Knopnicki, później jedna z pierwszych ofiar Oświęcimia. Same ławki z podnoszoną do góry czarną klapą, nie wiem, ile razy były wymieniane w dwudziestoleciu międzywojennym, ale nosiły „pamiątkowe” rzeźbiarskie ślady ich użytkowników, co – jak się należy domyślać – było zakazane, ale…

Jacy nauczycie wówczas uczyli? Może kogoś pan zapamiętał w szczególny sposób?

Informacja co do składu nauczycielskiego podawana przez obecną szkołę jest niepełna i dlatego ostatnio przekazałem tam uzupełniające wiadomości w tym zakresie. Najbardziej zdumiewa brak nauczycieli przybyłych w ostatnich przedwojennych latach, jak Janusz (język polski), Wilkoszewski (matematyka i przysposobienie wojskowe), Lenczyk (praktykant z fizyki) oraz Artur Hannemann, germanista a zarazem wychowawca naszej klasy po śmierci prof. Hukiewicza (również germanisty) w 1938 roku. Artur Hannemann – mimo że był Niemcem, chyba z Borysławia, i na początku wojny działał w Sanoku jako niemiecki inspektor szkolny, był zarówno bardzo dobrym wychowawcą, jak i pedagogiem, który przez wprowadzenie z uczniami żywych rozmów „upraktycznił” język niemiecki. Po zakończeniu wojny odwiedziłem go w Berlinie i tam żywo i serdecznie wspomniał nasze szkolne kontakty. O ile wiem, przeniósł się później z rodziną do Nadrenii i tam zmarł.

W jaki sposób w tamtej przedwojennej szkole przestrzegano dyscypliny?

Pytanie o dyscyplinę jest nieporównywalne z uwagi na fakt obowiązkowego wówczas noszenia mundurków i tarcz identyfikujących szkołę, co – mimo pozorów – dyscyplinowało w jakiś sposób środowisko uczniowskie. Niezależnie od tego zdarzały się i bardziej drastyczne ekscesy w stosunku do mniej lubianych czy szanowanych profesorów, o czym oczywiście nie będę opowiadał.

A jak pan ocenia poziom ówczesnego nauczania?

Co do poziomu nauczania trudno mi się wiążąco  wypowiadać, ale chyba nie odbiegał od ówczesnego poziomu polskiego, a ten – jak stwierdziłem to, m.in. ucząc w USA i przeprowadzając tam odpowiednie ankiety ze studentami I roku Wydziału Architektury Uniwersytetów Stanowych, co do ich poziomu intelektualnego – był dużo wyższy od poziomu amerykańskiego. Krytyczne uwagi mam natomiast – pewnie po doświadczeniach wojennych – co do przysposobienia wojskowego, które przyzwyczajało jedynie do trzymania broni w ręku (musztra), oddaniu paru strzałów na strzelnicy i uświadamiało, ile sekund trzeba odczekać przed rzuceniem granatu (eksplozji, z racji zapewne oszczędności, nigdy wówczas nie usłyszałem). Letni obóz nad Dniestrem w miejscowości Terszów-Spas (dziś na Ukrainie)  przyzwyczajał natomiast do spartańskich warunków życia. Muszę natomiast podkreślić wysoką aktywność naszego ówczesnego środowiska uczniowskiego – poza właściwym programem nauczania – ujawniającą się w organizowaniu np. Satyrycznej Szopki na Gwiazdkę 1938 roku, urządzonej w Sali Sokoła. Tu muszę przyznać  się, że większość tekstów kupletów, projekt scenografii, jak i rola Czarownicy, rozdającej życzenia była wynikiem mojego działania. Moim było też zwyczajowe fotograficzne „tableau” abiturientów, wystawiane zawsze w Sanoku w jednej z eksponowanych witryn sklepowych. Nieoczekiwaną sensacją – i unikalną, jak zapewne dotąd, sprawą – było natomiast  opracowanie przez Czesława Niziewicza podobnego „tableau”, ale w formie karykatur. Zmuszony po wojnie do opuszczenia Polski z racji swej aktywności w AK, osiedlił się i założył rodzinę w Sztokholmie, gdzie też później zmarł.

Pańscy koledzy ze szkolnej ławy – może jest ktoś, z kim połączyła pana wyjątkowa więź, przyjaźń, która przetrwała lata?

Po maturze zamierzałem studiować na Politechnice w Warszawie i w związku z tym chciałem zapisać się  tam na kurs przygotowawczy. Możliwe było to jedynie w wypadku dostania się na pierwszy turnus Junackich Hufców Pracy i w tym celu specjalnie pojechałem na na pierwszą Komisję  Poborową do Bukowska, a potem natychmiast na I turnus JHP na Wołyniu, gdzie budowałem bunkry na linii obronnej Styru. Nigdy nie były używane i obecnie – byłem tam po wojnie –  stanowią problem dla władz Ukrainy: co z nimi zrobić? Być może będzie to kiedyś ośrodek turystyczny. Większość jednak z mojego rocznika skierowana  została do 3 turnusu JHP i znalazła się też na Wołyniu, ale już w czasie wojny, skąd z pewnymi komplikacjami wróciła do Sanoka. Na wiosnę 1940 większość nich – z tych, z którymi utrzymywałem kontakt, jak Jara, Jasiński czy wspomniany wyżej  Konopnicki – została aresztowana przez gestapo i zginęła w Oświęcimu, wywieziona tam w maju 1940 roku pierwszym – sławnym z tej racji – transportem.  Nazwiska ich wszystkich są na symbolicznym grobowcu oświęcimskim na sanockim cmentarzu. Aresztowany w tej samej „kulturalnej” łapance w terenie pod Dynowem i zobowiązany – pod rygorem aresztowania ojca – do zgłoszenia się na gestapo w Sanoku, przybyłem tam dzień po ich wywózce i zgłosiłem się na gestapo. W odpowiedzi usłyszałem – przy pamiętnej tam kracie na schodach –  warknięcie „abym nie zawracał głowy”. Prawdopodobnie – nie wiem tego do dziś  –  albo nie zrozumieli, o co chodzi, albo, zakończywszy wielki transport w tej akcji, nie chcieli sobie rzeczywiście zawracać głowy jakąś jednostkową sprawą. Ja oczywiście nie czekałem ani sekundy dłużej i ulotniłem się – już na czas dłuższy. Ze skruchą wyznać muszę, że nie uczestniczyłem w wielkich, rocznicowych spotkaniach mej szkoły, ale nie tyle z niechęci, co nieobecności w tym czasie w kraju. Przybyłem natomiast na spotkanie wychowanków obu klas humanistycznej i mat.-fizycznej z okazji 50-lecia matury, bo czas był politycznie gorący, ale… utraciłem nagle równowagę i zamiast świętować, wylądowałem w sanockim szpitalu. Wszyscy przybyli koledzy odwiedzili mnie wówczas (pamiętam, był wówczas też Tulek Baran). Próbowałem odrobić to na kolejnym spotkaniu w 1999 roku (organizował je Rysiek Wolwowicz), ale było nas wówczas już tylko 5, a dziś chyba już jestem sam.

Rozmawiała Małgorzata Sienkiewicz-Woskowicz