Sanna piękniejsza niż życie… – „Burza nad Sanną”

Kiedy pierwszy raz przeczytałam książkę „Burza nad Sanną” – Krzysztofa Brossa wypożyczoną z biblioteki, a czytałam ją jeden dzień – ba! właściwie jeden wieczór i kawałek nocy. Przekopałam się przez bogactwo Internetu w poszukiwaniu powyższej książki, by ją mieć wyłącznie dla siebie i nic. Nigdzie Brossa nie było. Wtedy to zapadła decyzja, że do Brossa trzeba jechać…. Ale jak? Bo jeśli pisze prawdę (książka to wyjątkowy pamiętnik) – to lądem ponad 6 godzin przez lasy, albo wodą.

Brossa poznałam kiedyś na jakimś zakapiorskim spotkaniu – a mówi, że był tylko na dwóch, więc miałam szczęście. Siedział sobie spokojnie gdzieś w kącie, z dala od wszystkich. Trzymał dystans. Może dlatego nie miałam „odwagi” zakłócić mu swoją osobą tego jego „miru”, jakim jest Sanna.

W grudniu tego roku pojawiła się informacja, że Bross wznowił swoją książkę. Teraz już wreszcie mogłam stać się nabywcą, a i nasunęła się okazja, by umówić się na spotkanie z Brossem – jednym z najtwardszych ludzi w Bieszczadach.

Spotykamy się w Teleśnicy Sannej przy Barze i Bolka. Tam Bross czeka na mnie na swojej łódce „bundesmarine”, w zatoczce. Piękny dzień grudniowy, zero śniegu, słońce, niebo jak z bajki. Po przywitaniu serdecznym, jakbyśmy już lata się znali, słyszę – na łódce nie palimy i nie używamy smartfonów. Okay. Ani jedno ani drugie mnie za bardzo nie dotyczy.

Płynąc swoją bundesmariną, Bros pokazuje mi male zatoczki, ciche całkowicie o tej porze roku. Zna tutaj wszystko na pamięć, nawet nocą mógłby opowiedzieć, gdzie co jest, zna każde drzewo przy brzegu. Martwi się i zżyma na śmietniki nad taflą wody. Stosy śmieci wyrzucone przez wodę lub z jachtów. Chciałby to porządkować, proponował nawet elektrowni swoje usługi, ale chyba nie spotkał się z zainteresowaniem. Może śmieci mają być wkomponowane w urok krajobrazu bieszczadzkiego jeziora? Drażni go to, bo z roku na rok jest coraz gorzej, a przecież tyle ludzi tutaj żyje z dostępu do wody, cała sieć agroturystyczna chce pokazać piękno krajobrazu – a tu co?

Już po wymienionych kilku zdaniach żałuję, że tak późno zdecydowałam się jechać z Brossem na Sannę. To człowiek, który sam w sobie jest historią osadnika, no i potrafi opowiadać. Co zresztą udowodnił w swojej książce.

Dopływamy do brzegu półwyspu, Bross o kulach podprowadza nas pod swój czekający „dyliżans”- czyli stary Ursus, pierwszy i jego ostatni, który towarzyszy mu tutaj od lat. Siadamy na wozie z desek, a Bross, popychając nasz „dyliżans” swoim czterokołowym nieśmiertelnym Ursuesm, dostarcza nas na górę łąki, gdzie widok zapiera dech. Kto tego nie zobaczył, nie „dotknął” wszelakim zmysłem człowieczym, nigdy nie pojmie uroku tego miejsca. Brossowi się nie dziwię. Można zwariować, jeśli ma się w głowie romantyzm, wrażliwość i siłę ducha. W dole jego domek, obok dwa ładnie wyglądające – te dla turystów. Wybudował je sam, z odszkodowania wypłaconego za szkody, które mu poczyniły dziki.

Każda książka, to ciut fantazji autora. „Burza nad Sanną” to pewnego rodzaju pamiętnik spisany po czasie, ale z całą brutalnością świata, z jakim borykał się dorosły mężczyzna, który chciał być romantyczny, a zderzył się z rzeczywistością, jaką są Bieszczady, urzędnicy z maleńkich społeczności, z układami i korupcją.

Pojawili się z Anią tutaj w Bieszczadach w grudniu 1981 roku, kilka dni po wybuchu stanu wojennego. Pełni wiary, zapatrzeni w siebie i w piękno Bieszczadów. A to właśnie ich ukochane Bieszczady – dały im prawdziwą szkołę życia. Walczyli tyle lat, mieszkając wspólnie w szopie, przez ścianę z baranami i krowami. Bez prądu, wody, z ledwie trzymającymi się ścianami. Ania mieszkała z Brossem 9 lat. Na odludziu, pustkowiu, mierząc się z chęcią bycia rolnikami, hodowcami. A Bieszczady to nie rolnictwo, tutaj ziemia beznadziejna, klimat do niczego, dziki niszczą, owce chorują, wilki też nie próżnują. Ania nie dała rady, odchodziła, wracała, w końcu odeszła na stałe. Później pojawiła się Ewa, która urodziła Brossowi Krzysia i Ulę. Ale i ta nie sprostała rzeczywistości. Pojawiała się i znikała, w końcu odeszła, zostawiając Brossa z dwójką małych dzieci. Wychowywał je sam, zmagając się ze wszystkim, co wkoło. Dzieci do szkoły trzeba było dowozić, ale to już cała odrębna historia. To chyba „najtwardsze dzieci” z Bieszczad. Prawdopodobnie z najpiękniejszym dzieciństwem.

Bross pisał swoje wspomnienia przez lata przy lampie naftowej w chacie nad Zalewem Solińskim. Chata ta to coś, co budował Bross kilka lat. Stoi 200 metrów od Zalewu Solińskiego i właściwie przypomina wyglądem domek letniskowy. Ale życie w niej ciepłe niczym stary piec, który ogrzewa domowników. Dom Brossa, to zakątek pełen wynalazków dostosowanych do potrzeb gospodarza, by przeżyć. W końcu Bross to inżynier z Huty Katowice, więc wiedza nie poszła w las. Najbardziej zaintrygował mnie rower treningowy, przerobiony na ładowarkę do akumulatorów… popedałujesz i akumulator naładujesz. Gospodaruje się z synem Krzysztofem, czasem przyjeżdża Marta (znajoma), która pomaga im ogarnąć kobiecą ręką to ich męskie gospodarowanie. Przy okazji pięknie śpiewając, bo głos kobieta ma niezwykły.

Książka to opowieść o człowieczych namiętnościach, o nadziei i zwykłych zwątpieniach, o poszukiwaniu własnego miejsca, o miłości; do kobiety i do Bieszczadów. Znajdziemy tutaj opowieść o Ani, z którą zmierzył się z wrogimi dla człowieka Bieszczadami, o romantyzmie, który zamienił się pragmatyzm, by przeżyć. O narodzinach dzieci, które jedno z nich odbierał sam, w swojej chacie, gdyż śmigłowiec dopiero doleciał rano. O trudzie gospodarowania, pokonywania ludzkich słabości.

Na wstępie czytamy: „Burza nad Sanną” to książka-reportaż o autentycznej egzotyce, nie z bieguna czy z równika, ale z Polski. Egzotyce, którą można dotknąć, porozmawiać z bohaterami, rozwinąć wątki zdarzeń, podyskutować o rozwiązaniach ukazanych problemów – inaczej postrzeganych z ciszy odludzia niż w zgiełku cywilizacji”.

Pierwsze wydanie (zaledwie kilkadziesiąt egzemplarzy) ukazało się przed blisko dziesięciu laty. Obecne (zaledwie kilkaset egzemplarzy) – to wspaniała lektura, dla tych zakochanych w Bieszczadach, dla turystów – którzy romantycznie wzdychają widząc zielone wzgórza nad Soliną. Bross ma książki w swojej szafie w domu – mówi, że wyśle każdemu na ile mu starczy egzemplarzy. To obraz, człowieka, zmagającego się z bezwzględną naturą, prozą życia w nieludzkich wprost warunkach. O twardości człowieka już dojrzałego i jego decyzji, odejścia z wygodnego życia w Katowicach, którego ojciec – znany kardiochirurg – tak właściwie do końca nie pogodził się z losem, jaki wybrał jego syn. A on mówi tak: „Po prostu miałem dość cywilizacji. Przeżyłem dwie wielkie budowy, wolę mieć na rękach odciski, niż na żołądku wrzody”.

Życie Brossa to nieustanna ciężka praca, taka by przetrwać.

To twardy człowiek, jeszcze trochę romantyczny, odważny, uparty i bardzo życzliwy ludziom. Ma uznanie w okolicy, podziwiany jest za upór. Zyskał serdeczność i przyjaźń sąsiadów. Prowadzi gospodarstwo agroturystyczne – z rolnictwa i hodowli pozostały wspomnienia – tutaj wypoczywać może ktoś, komu nie przeszkadza całkowite odosobnienie, prostota i smak prawdziwego osadnictwa. Ciszy i piękna nieskażonej przyrody. Zapewne zwolennicy SPA, i cudów pseudocywilizacji tutaj nie zawitają, ale rogate dusze z fantazją, odważni poszukiwacze przygody, którym bliska jest chęć posiedzenia wspólnie przy ognisku z gitarą odnajdą się u Brossa jak już nigdzie w Bieszczadach. Bross to żywa legenda tych gór, która na dodatek wspaniale opowiada, bez samo chwalenia i wpadania w euforię. Legenda znad Zalewu, gdzie rzucając pytanie – Półwysep Brossa – każdy wie, gdzie to jest.

Na pytanie, czy jesteś szczęśliwy? – odpowiada – Tak, jestem szczęśliwy. Jestem teraz szczęśliwym człowiekiem, martwiłem się jeszcze, co się stanie z Sanną jak odejdę, ale teraz wiem, że będzie tu mój syn Krzysztof, więc jestem już spokojny i szczęśliwy.

Gdy na powrocie popatrzyliśmy jak Bross odpływa swoją łódką, wszyscy zdaliśmy sobie sprawę, jak bardzo mamy ubogie życie, w porównaniu do tego, o którym może opowiedzieć nam Bross.

Lidia Tul-Chmielewska