„Z ziem utraconych na odzyskane” – nowa książka Witolda Mołodyńskiego wkrótce w sprzedaży 

Najnowszy tom –  Z ziem utraconych na odzyskane. Brakujące ogniwo: Bieszczady – Śląsk 1945-1965. Głogówek mojej młodości 1945-1956 – dotyczy historii przesiedleń oraz problemów adaptacyjnych, doświadczanych zarówno przez przymusowych “nomadów”, jak i autochtonów. Tu perspektywa historyczna została poszerzona o ziemie śląskie, na których Autor spędził młodość, jednak i Sanok ma tu swoje miejsce, gdyż na nim kończy się ta opowieść, będąca uzupełnieniem okresu między  Bieszczadzkimi okupacjami a Z Bieszczadów do Francji.

 

Książka niebawem w sprzedaży. Gorąco zachęcamy do lektury. Poniżej przedstawiamy Wstęp od autora, znajdujący się w książce oraz recenzję przedpremierową historyka Macieja Augustyna. 

Wstęp

Książka, którą oddaję Czytelnikom, w całości została napisana we Francji, gdzie zostaliśmy z Żoną „uwięzieni” przez wybuch pandemii koronawirusa. Treść tej publikacji obejmuje okres PRL-owski z lat 1945-1960 i jest ogniwem łączącym dwa z trzech napisanych przeze mnie tomów wspomnień: Bieszczadzkie okupacje i Z Bieszczadów do Francji[1]

Do opracowania tematu przesiedleń z „ziem utraconych na odzyskane” namawiał nas Prezydent Andrzej Duda w czasie wystąpienia w ramach kampanii przedwyborczej na Pomorzu Zachodnim. Nie wiem, ile osób w moim wieku lub starszych jeszcze żyje, pamięta i mogłoby coś napisać, a tym bardziej książkę. Uważałem ten okres za bardziej osobisty i niezbyt zajmujący dla Czytelników, ale czytając rękopis i uzupełniając go już w naszym „Belle-ville” na południowych stokach Laworty stwierdziłem, że jest całkiem interesujący.

Najciekawsze były pierwsze lata powojenne, które przyszło mi spędzić w Głogówku. Atmosfera, jaka panowała wówczas w tym na wpół zniszczonym mieście, w obecności pozostałych Rosjan, Niemców, przybywających Zabużan, nas, przesiedleńców zza Sanu, z centralnej Polski, miejscowych Ślązaków, mieszkających tam od zawsze, a także napływających zewsząd szabrowników nie nastrajała do nauki. W obliczu grożącej nowej wojny trzeba było podejmować decyzje, które miały zaważyć na dalszym życiu.

Pożyteczną cechą tej książki jest także jej walor pedagogiczny, ukazujący, jak przez uprawianie sportu można się wybić i uzyskać poparcie do dalszej nauki, a przez to do zdobycia lepszego zawodu. Okazją d tego była również moja roczna praca nauczyciela w gimnazjum w Żarkach k. Zawiercia. Dzięki dobrym wynikom w pracy z młodzieżą miałem otwarte drzwi do dalszych studiów. Wybrałem architekturę na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Tam też odpracowałem otrzymane stypendium. Myślałem, aby tam pozostać, ale moja „mała zniszczona ojczyzna” otrzymała środki na jej zagospodarowanie, trzeba więc był wracać.

Zaproszony na 40-lecie absolwentów Politechniki Śląskiej w Gliwicach przeraziłem się brakiem połowy naszych koleżanek i kolegów. Widząc, jak czas „robi swoje”, obiecaliśmy sobie spotykać się co roku 2-go maja w kawiarence wydziałowej. Po roku zostało nas jedenaścioro i na tym się skończyło. Utrzymywałem kontakt z kolegą Janowcem, czasami odwiedzałem go po drodze do Francji. To on wiedział, kto z nas jeszcze żyje. Na 60-lecie Wydziału nie mogłem przyjechać z Francji z jakiegoś ważnego powodu, ale wiem, że wówczas jeszcze kilkoro z nas zostało przy życiu. Dużą radość sprawiło mi otrzymanie pocztą albumu wydanego z tej okazji przez naszą Uczelnię, w którym znalazłem obok swojego – nazwiska kolegów i naszych wykładowców, a także nasze zdjęcia – studentów i profesorów z tamtych lat.

W ubiegłym 2020 roku obchodziliśmy z Żoną rocznicę diamentowych godów. Uroczystości rocznicowe odbyły się w Starostwie w Ustrzykach oraz w Merostwie w Chevry, otrzymaliśmy także medale od Prezydenta Andrzeja Dudy.

Stanąłem sobie z boku tego minionego półwiecza i zobaczyłem, że obok nas w ciągu tych lat rosły i dorosły już nowe pokolenia. Ostatnio przysłano nam wiadomość, że doczekaliśmy się pierwszego prawnuka.

Przychodzą więc nowe pokolenia, a najstarsze odchodzą. Czasem, gdy patrzę na adresy naszych znajomych, pytam się: co my tu jeszcze robimy? Może pozostaliśmy właśnie po to, aby przekazać naszą historię, której nikt za nas nie napisze. To jest mój obowiązek wobec następnych pokoleń, aby opowiedzieć o czasach, w których żyliśmy, a które dla nich są już tylko odległą historią.

Witold Mołodyński

[1] Trzeci tom – Z pamięci Bieszczadnika – obejmuje najwcześniejszy okres moich wspomnień.

Recenzja przedpremierowa historyka Macieja Augustyna: 

Rok temu minęło trzydzieści lat od dnia, kiedy poznałem pana Witolda Mołydyńskiego. Był dla mnie zawsze wspaniałym źródłem informacji i dzięki temu udało mi się uratować od niepamięci wiele cennych informacji z trudnej historii regionu.

Już na początku naszej znajomości wspominał o swoich planach wydania wspomnień; mijały jednak lata i zwątpiłem, czy kiedykolwiek je przeczytam. Nie rozumiałem, że dla rodu Mołodyńskich czas ma inny wymiar – długowieczność tego rodu powoduje, że mogą sobie pozwolić na rozkładanie takich przedsięwzięć na dziesięciolecia. W końcu ukazała się cała seria wspomnień Autora: Bieszczadzkie okupacje, Z pamięci Bieszczadnika i Z Bieszczadów do Francji. Wszystkie trzy są cennym źródłem historycznym, ale też znakomitą lekturą dla każdego czytelnika. Okazało się, bowiem, że Pan Witold ma nie tylko doskonałą pamięć, ale też talent literacki. Warto tu nadmienić, że redakcja kolejnych tomów wspomnień to wielka zasługa Pani Barbary Wójcik, wykonującej tę pracę z wielkim zaangażowaniem i kompetencją.

Po wydaniu trzeciej części swojej trylogii Pan Witold pojawił się u mnie z egzemplarzem autorskim; w trakcie rozmowy wspomniał, że ma jeszcze do opisania jeden etap swego życia – okres po repatriacji rodziny Mołodyńskich z Ustrzyk. Bardzo zachęcałem Autora do realizacji tego pomysłu i ostatecznie rozpoczął pracę na nad czwartą częścią pamiętników.

Cechą charakterystyczną historii wschodniej regionu, współcześnie nazywanego Bieszczadami, jest fakt, że w latach 1939 – 1951 przesiedlone, wysiedlone, lub zmuszone do repatriacji zostały wszystkie żyjące tu grupy ludności. Już we wrześniu 1939 r. wojska niemieckie wywiozły na Zachód rodziny kolonistów niemieckich, żyjących tu od końca XVIII w. W okresie pierwszej okupacji sowieckiej nastąpiły w ramach represji politycznych wysiedlenia elementu „niepewnego politycznie” głównie Polaków, ale też Żydów i Ukraińców. Prawie zapomniane są skutki tworzenia sowieckiej strefy przygranicznej wzdłuż Sanu, z której wysiedlono całe wsie jak np. Myczkowce. Kolejny tragiczny etap to okupacja niemiecka i eksterminacja społeczności żydowskiej oraz represje w stosunku do pozostałych grup ludności. W tym czasie olbrzymia grupa młodych ludzi wywieziona została na roboty do Rzeszy i w większości nigdy w rodzinne strony nie powróciła. Narastający w czasie okupacji konflikt polsko-ukraiński i terror banderowców w stosunku do ludności cywilnej spowodował, że w obawie o bezpieczeństwo wiele rodzin opuściło swe domostwa.

Wejście na teren Bieszczadów jesienią 1944 r. wojsk sowieckich i wytyczenie nowej granicy pozostawiającej Ustrzyki Dolne i Lutowiska po stronie radzieckiej spowodowało nową falę przesiedleń ludności. Ze wschodniej części regionu na Zachód wyjechała praktycznie cała ludność polska. Natomiast z zachodniej części Bieszczadów „ewakuowano” do USSR część ludności ukraińskiej.

W latach 1944 – 1951 w sowieckiej części regionu dokonano masowych przesiedleń na Syberię ludności cywilnej. Głównym powodem było podejrzenie o współpracę z UPA lub opór w czasie kolektywizacji wsi. W roku 1947 dokonano korekty przebiegu granicy, co wiązało się z nowymi przymusowymi zmianami miejsc zamieszkania.

W maju 1947 po stronie polskiej przeprowadzona została akcja „Wisła”, podczas której wysiedlono przymusowo zdecydowaną większość ludności ukraińskiej na Ziemie Odzyskane. Akcja ta zresztą dotknęła częściowo mieszkających tu Polaków.

Finałem tych wydarzeń była „wymiana terenów przygranicznych” w 1951, która wiązała się z całkowitym wysiedleniem oddanego Polsce rejonu ustrzyckiego i skierowaniem na te tereny ludności z okolic Bełza, Krystynopola i Uhnowa, które włączono w granice ZSRR.

W całym tym tragicznym ciągu zdarzeń, jaki dotknął miejscową społeczność, ukryte są indywidualne losy rodzin i poszczególnych osób. Czasami były tragiczne, w innych wypadkach w miarę banalne, ale były też przypadki, gdy splot wydarzeń wykorzystany został przez jednostki zaradne czy utalentowane dla stworzenia sobie w nowym miejscu przyzwoitych warunków bytu, a nawet uzyskania poważnej pozycji społecznej. Takim przykładem mogą być losy dwóch wysiedleńców z Ustrzyk. Pierwszy z nich – Eugeniusz Waniek – został rektorem ASP we Krakowie, drugi zaś – Emanuel Miśko – rektorem ASP we Lwowie.

Książka Witolda Mołodyńskiego Z ziem utraconych na odzyskane. Brakujące ogniwo: Bieszczady – Śląsk 1945-1965 to zapis losów jednej z setek tysięcy rodzin, które musiały szukać nowego miejsca do życia.

Autor opisuje bardzo sumiennie i szczegółowo losy własne i najbliższych. Opuszczenie rodzinnego miasta, podróż w nieznane, następnie adaptację w nowym miejscu zamieszkania, którym stał się Głogówek na Śląsku Opolskim.

Przedstawia to spokojnie, bez zaangażowania emocjonalnego. Tak jak to widziało ówczesne młode pokolenie, które dotknęła dwudziestowieczna wędrówka ludów. W przeciwieństwie do osób starszych, przybitych tragedią opuszczenia ojcowizny, młodzi w nowej sytuacji widzieli swoją indywidualną szansę i szybko adaptowali się do nowych warunków. Trudna szkoła życia, jaką przeszli w Bieszczadach w czasie okupacji, bardzo im w tym pomagała.

Pan Witold wszystko to bardzo uczciwie i dokładnie opisuje, dzięki temu jest to dobra lektura, ale i ciekawy materiał dla poznania warunków, w jakich adaptowało się miliony repatriantów na Ziemiach Zachodnich. Jest to więc cenne źródło historyczne zarówno dla regionu bieszczadzkiego jak i dla Śląska, a szczególnie Głogówka – i miejmy nadzieję, że i tam zostanie docenione.

W tle wydarzeń Autor pokazuje na przykładzie pojedynczych epizodów, temat przez wiele lat zakazany tj. prawdziwy obraz armii sowieckiej,  nie lukrowanej przez komunistyczną propagandę jako „wyzwolicielki Polski”.

Druga część książki to osobiste wspomnienia Autora z czasów studiów i pierwszych lat pracy. Tekst ten jest równie ciekawy, bo ukazuje realia lat pięćdziesiątych z perspektywy młodego człowieka, pragnącego poprzez wykształcenie uzyskać lepszą pozycję społeczną i warunki materialne.

Z punktu widzenia historyka – regionalisty warto zadać sobie pytanie, czy dzieło to, które opisuje życie Autora w dość odległych od rodzinnych stron realiach, ma wartość dla dziejów Bieszczadów. Moim zdaniem czwarta część wspomnień jest równie cennym świadectwem jak części poprzednie. Pan Witold, gdziekolwiek rzuciły go losy, zawsze sprawami Ustrzyk i okolicy bardzo się interesował, często z bardzo silnym emocjonalnym zaangażowaniem. Tak więc motyw rodzinnego miasta wielokrotnie w książce się pojawia, w wyniku czego książka jest cennym źródłem informacji, a czasami refleksji.

Z wszystkich powyżej ukazanych przyczyn najnowszą – czwartą część – sagi Witolda Mołodyńskiego wszystkim miłośnikom historii Bieszczadów oraz Głogówka serdecznie polecam, Autorowi zaś gratuluję nowego wspaniałego dzieła.

Maciej Augustyn
Ustrzyki Dolne